Jakiś czas temu zadzwoniłem do swojej terapeutki. „Cześć! Słuchaj, mam przepis na życie! Na to, bym był w nim szczęśliwy!” – wykrzyczałem do słuchawki z ogromną radością i jeszcze większym przekonaniem. No i ona z charakterystycznym dla siebie spokojem mówi: „Co wymyśliłeś?’ – „Organizer i planowanie dnia. W ten sposób mam poczucie kontroli nad własnym życiem. To działa!” – usłyszała w odpowiedzi. I wiecie co? To naprawdę działa. Pod warunkiem, że się do tego przepisu stosuję…
Mając poczucie, że dokonałem przełomowego odkrycia tłumaczę jej dalej: „Codziennie wieczorem planuję sobie zadania, a następnie odkreślam te, które zrealizowałem danego dnia. Nawet, gdy są to błahostki jak odkurzenie mieszkania… nieważne! Dzięki temu widzę, że coś robię. Że nie marnuję czasu. Że nie stoję w miejscu. Że powoli (ale jednak!) przybliżam się do wyznaczonych celów”. Bo tak było. Nie martwiłem się nawet trudnościami, które napotykałem. Np. będące konsekwencją 10 lat obstawiania zakładów bukmacherskich, czyli mojego uzależnienia od hazardu. Gdy się pojawiały, starałem się stawiać im czoła na bieżąco. Te, na które nie miałem już wpływu – brałem na klatę. Te, których pokonanie wymagało czasu – akceptowałem i w miarę spokojnie czekałem. W ten sposób, mimo licznych problemów, które zrzuciłem na siebie swoją hazardową chorobą, byłem szczęśliwy. Serio. I nagle jest końcówka stycznia i uświadamiam sobie, że jednak szczęśliwy nie jestem.
Dziś rano wstałem później niż planowałem, co oznaczało, że podobnie jak wczoraj nie poszedłem na siłownię. (Według planu, który sobie przyjąłem miałem chodzić na siłkę od poniedziałku do czwartku lub od poniedziałku do piątku, zakładając że w środę potrzebuję odpocząć). Nie dramatyzowałbym z tego powodu, gdyby nie fakt, że w minionym tygodniu było tak samo. Dalej: Blog. Miałem w planach regularnie wpisy na Facebooka. Tymczasem w ostatnim czasie publikuję tam posty rzadziej niż w grudniu. Jest jeszcze kilka ważnych dla mnie spraw, które w ostatnim czasie zaniedbałem. Już wcześniej złapałem się na tym, że wkurwia mnie, że nic z tym robię i… dalej nic z tym nie robiłem.
Dopiero dziś rano dotarło do mnie, co robię. A właściwie, dlaczego nic nie robię. Tuż przed wyjściem z ośrodka leczenia uzależnień każdy musi napisać „plan dalszego zdrowienia”. W ośrodku żyłem pod „parasolem”. Jedynym problemem było to, by ktoś nie przyłapał mnie na paleniu w niedozwolonym miejscu. A ten plan był po to, bym nie przemókł tuż po wyjściu na wolność. Hazard „wyżarł” mi wszystkie cząstki życia. Plan zakładał ich odbudowywanie. Zastąpienie tego, co do niedawna było opanowane przez moje uzależnienie. Jedną z tych cząstek były relacje z narzeczoną. Ten kto czyta tego bloga wie, jak ważna jest dla mnie ta kobieta. Wie jak mnie kocha, jak ja ją kocham i jak mocno ją raniłem. No i po wyjściu z ośrodka zacząłem odbudowywać nasz związek. Zacząłem go doceniać i cieszyć się nim oraz nią. Ona wciąż cholernie mnie kocha. Szaleje ze szczęścia, gdy spędzam z nią czas. Wystarczy, że z nią poleżę, że ją przytulę, a ona się cieszy, jakbym kupił jej dwie sukienki, trzy torebki i pięć par butów. I tak za każdym razem. Niezmiennie. Przez prawie 9 lat.
Jaki ma to związek z tym, o czym pisałem na początku? Otóż będąc świadomym tego, ile radości daje jej nasze wspólne spędzanie czasu ostatnio dawałem jej go bardzo dużo. Kosztem wszystkich zadań, które wcześniej zaplanowałem. Tak naprawdę nie realizowałem ich ze zmęczenia i z lenistwa. Tłumaczyłem to sobie natomiast tym, że przecież spędzam czas z narzeczoną. Że nie marnuję tego czasu. No, bo przecież czas spędzony z ukochaną nie jest czasem zmarnowanym. Długo miałem przekonanie, że wszystko jej ok. Dzisiaj uświadomiłem sobie, że ona była genialnym alibi. Nie zrozum mnie źle. Ja też miałem (i mam!) przyjemność z czasu spędzanego z nią. Problem w tym, że nie robiłem czegoś, bo byłem padnięty, bo mi się nie chciało, a zasłaniałem się tym, że jest inaczej, ponieważ poświęcam czas jej. I nagle okazało się, że chodzę wkurwiony, bo siłownia zaniedbana, bo blog zaniedbany, bo kilka innych bardzo ważnych spraw także zostało zaniedbanych.
Nie wiem jak Ty, ale ja muszę coś robić. Nie cierpię marnować czasu. Może to efekt tego, że w przyszłości byłem tak próżny, może to efekt mojego uzależnienia od hazardu. Nie wiem. Fakty są natomiast takie, że jak coś planuję i to robię, to jestem szczęśliwy. Nawet jeśli są to małe rzeczy. Nawet jeśli jest to odkurzanie. Chodzi o to, że daje mi to poczucie kontroli nad własnym życiem, którą hazard mi zabrał.
Możesz się śmiać, ale dalej uważam, że mam przepis na życie. Na to, by być w nim szczęśliwy. Być może Tobie ten przepis nie da szczęścia, ale mi je daje. Nie jest on jednak taki prosty jak jeszcze niedawno myślałem. Przestrzeganie go wymaga ode mnie żelaznej dyscypliny. Planowania i realizacji tych planów. Nawet, gdy się nie chce. By realizować te plany powinienem traktować je jak obowiązki. Może nawet tak jak pracę? Oby tylko nie tak jak te w wymarzonych firmach, w których byłem zanim trafiłem do ośrodka, bo to będzie destrukcyjne. Więc może jak pracę lepiej nie. Muszę… Chcę to dobrze przemyśleć. Chcę działać i realizować swoje cele. Ale już nie za wszelką cenę jak kiedyś. To wszystko da się ogarnąć. Odpowiednio wyważyć. Trzeba to „tylko” dobrze zaplanować.