Ponad 2000 dni później niż powinienem. Po setkach obietnic i ciągłym odkładaniu sprawy „na później”. Po kilku awanturach i wielu nerwach. Nie tylko moich, ale i moich najbliższych… Zrobiłem to!
Zrobiłem to. W środę 28 sierpnia złożyłem w dziekanacie pracę licencjacką. Napisałem ją i złożyłem. W ten sposób zrobiłem to, co powinienem zrobić już dawno temu. Zrobiłem to, co prawdopodobnie zrobiłeś i Ty, ale bez takiego podniecania się. Zwłaszcza, że to tylko licencjat, a przede mną wciąż jeszcze obrona.
A mimo to jestem szczęśliwy. To jedna z tych spraw, o których od początku tego roku (a może i wcześniej) tajemniczo wspominałem w kilku tekstach pisząc w stylu: muszę „chcę teraz”, „jedna z konsekwencji mojej choroby”, „to ostatni moment”… Pisałem w ten sposób, bo wstydziłem się tego, że jeszcze tego nie załatwiłem.
Nie załatwiłem, ponieważ znajdywałem sobie setki powodów. Poczynając od „po co mi to, skoro i tak już pracuję w zawodzie”. Od początku studiów tak było. Dalej: „To strata czasu, który mógłbym poświęcić na pracę”, czy „To strata czasu, który mógłbym poświęcić na odpoczynek”. Miałem głowę pełną pomysłów dotyczących ciekawszych zajęć niż pisanie „niepotrzebnego mi w niczym licencjatu”. Do tego dochodziły problemy związane z hazardem: chęć ukrycia uzależnienia przed najbliższymi, przegrane pieniądze, szukanie źródeł do pożyczenia kolejnych i „odegranie się”.
Po wyjściu z ośrodka chciałem wreszcie napisać ten licencjat. I pisałem, choć łatwo nie było. Nie chcę teraz wypisywać wszystkich „przygód”, które mi towarzyszyły, bo naprawdę było ich sporo. Najbardziej frustrujące były te, które wynikały z przyczyn niezależnych ode mnie. Wiesz, „ja tu się przykładam do pisania, a promotor nie odpisuje?! Przecież powiedział, że najpóźniej dziś odpisze!”. Tak, teraz sam z tego śmieję, lecz jeszcze niedawno tak myślałem. Niedawno? Kilka dni temu!
Denerwowałem się, bo uciekał mi czas (tak, nagle zacząłem się tym przejmować). Bałem się, że nie zdążę, że cały wysiłek pójdzie na marne i że znów zawiodę moich najbliższych. Ale zdążyłem. Zrobiłem to. Dałem radę.
I choć to tylko licencjat i przede mną jeszcze obrona, czuję satysfakcję i radość. Czuję ulgę. Po prostu.
Gdy ja pisałem licencjat kolega, z którym pracowałem w okresie, gdy pierwotnie powinienem go napisać, wydał książkę. I wiesz co? Kiedyś ból dupy zżerałby mnie od środka. Dziś nie tylko przeszkadza mi to w cieszeniu się z napisania licencjatu, ale cieszę się z jego sukcesu. Sam nie mogę w to uwierzyć, ale tak jest 🙂
PS: No i teraz wreszcie będę więcej czasu na bloga!
Super! 😀
Lepiej późno niż wcale :]
Gratuluje i powodzenia 🙂
Brawo! Zawsze warto, bo nigdy nie wiadomo kiedy się przyda!