„Skończyłem” z obstawianiem, gdy przegrałem kasę na mieszkanie i nie miałem za co się odegrać. By ukryć ten fakt upozorowałem napad na siebie. Pisałem o tym tutaj. „Tarłem gałkami śniegu po twarzy, by zrobić opuchliznę. Śniegowym błotem wybrudziłem sobie ciuchy. Wróciłem do domu i powiedziałem kobiecie, którą kochałem, że napadli mnie, gdy szedłem z kasą. Płakała. Nie ze względu na utracone pieniądze, lecz z powodu mojego cierpienia”. Dlatego „skończyłem” z bukmacherką. Słowo skończyłem jest w cudzysłowiu, ponieważ nie był to pierwszy raz. Niestety, tak jak wcześniej, wróciłem do gry.
Szybko doceniłem życie bez bukmacherki. Przede wszystkim było w nim znacznie mniej stresu. Problemów, z porównaniem do tego co działo się podczas mojego grania, w zasadzie nie było. Cieszyłem się życiem. Te z czasem okazało się jednak nudne. Dlatego wróciłem.
Alkoholik, który po okresie abstynencji znów zaczyna pić, nie pije małych ilości. Bo mu nie wystarczają. Nawet jeżeli pójdzie z kolegą na dwa piwa, to po rozstaniu z nim uzupełni zbiornik. Z hazardzistą jest dokładnie tak samo. Przerywając abstynencję wracasz do momentu, w którym byłeś przed jej rozpoczęciem. Dlatego, gdy wznowiłem grę nie było mowy o grze za małe stawki. Interesowały mnie tylko wysokie wygrane. By je osiągnąć trzeba było należycie zainwestować w kupony. Wygrane były wówczas zacne. Porażki – bardzo bolesne.
Gdy wpadałem w ciąg grania jednym z moim głównych priorytetów było to, by bliscy się o tym nie dowiedzieli. Panicznie się tego bałem. Bałem się ich reakcji, tego że mnie zostawią. Dlatego był wspomniany wcześniej upozorowany napad. Dlatego zaczęły się pożyczki i kredyty.
Pomysł, by wziąć pierwszy kredyt jako „zabezpieczenie” (gotówkę, która pozwalała uzupełnić konto o przegrane pieniądze i zapewnić środki na dalszą grę) podsunął mi mój bank. Byłem w placówce odebrać nową kartę. Obsługująca mnie pani zapytała wówczas, czy nie byłbym zainteresowany kredytem gotówkowym. – Nie. Wysokie raty, dużo formalności. Dziękuję! – odpowiedziałem stanowczo. – Ale ja proponuję panu kredyt na oświadczenie. Jedyne co jest potrzebne to pana dowód osobisty. Gdy rozłożymy kredyt na 6 lat, raty nie będą duże – odpowiedziała, przekonując mnie tymi trzema zdaniami.
Dostałem wtedy 10 tysięcy. Na dowód. Dlatego, że przez kilka lat byłem już klientem banku, kredyt przyznano mi na podstawie obrotu na rachunku. Nie było ważne, że obrót generowały mi przede wszystkim pieniądze, które dostawałem od rodziców. Była też pensja, ale wtedy jeszcze niezbyt wysoka. Na jej podstawie nikt by mi kredytu nie przyznał, o czym zresztą później się przekonałem, gdy chciałem wziąć kolejny kredyt, a w danym momencie nie było dla mnie oferty „na oświadczenie”.
W krótkim czasie wziąłem jednak kolejne kredyty. Bo chciałem mieć „zabezpieczenie”, bo umożliwiał mi to bank. Oferty „na oświadczenie” pojawiały się co kilka miesięcy. Czasem trzeba było skonsolidować poprzednie, ale dopóki spłacałem je regularnie była to studnia bez dna.
Później doszły pożyczki pozabankowe. Firmy te szybko oferowały mi niezłą kasę, ponieważ byłem ich idealnym klientem. Wygranymi je spłacałem, ale po chwili ponownie brałem, by się odegrać. Bardzo długo w terminie. Było już tak, że w jednym czasie miałem ich kilkanaście. 2-3 razy spłaciłem je wszystkie. Plus/minus 20 000 zł. Za każdym razem jedną wygraną. Serio. Tylko, że po ich spłaceniu brałem je od nowa…