Napisać, że nie zamierzałem grać to nic nie napisać. Byłem święcie przekonany, że nigdy, ale to nigdy, nie zagram. Tymczasem wystarczył jeden wieczór, by powiedzenie „nigdy nie mów nigdy” walnęło mi prosto w ryj. Pisałem o tym – TUTAJ. Otumaniony następnego dnia zagrałem i jak się potem okazało głowa ucierpiała po tym „ciosie”, bo choć przegrałem to jarałem się jak Sit szyszunią. Nie wszedł mi „tylko” jeden mecz. „Prawie wygrałem”. Wstydzę się tego, ale tak wówczas myślałem. Tamten kupon zrobiłem w kilka minut, bez analizy, a prawie wygrałem. Muszę bardziej się przyłożyć i rozbiję bank! Debil.
Kupiłem gazetę z kompletną ofertą. Przygotuję sobie kupon przed wyjściem do buka. Będzie czas na analizę – będą wygrane. No i się pojawiły. Najpierw w okolicach 50 złotych, potem 100, 200… Fajnie, ale to na waciki. Nie wygrywałem za każdym razem, ale wystarczająco często, by nabrać dużej pewności siebie. Pojawiły się marzenia o „wielkiej wygranej”, jaką było dla mnie wówczas 1000+.
Próbowałem powalczyć o tysiaka grając za 20-50 zł, lecz na kuponach było zbyt dużo meczów i zawsze wkradał się przynajmniej jeden błąd. Musiałem zagrać mniej spotkań, ale za większą kasę. Nie miałem jej, lecz już w kolejnym tygodniu się pojawiła. Dostałem od rodziców pieniądze na opłatę internatu. Żarło tak dobrze, że postanowiłem wprowadzić ją w obieg. Wygrałem. Ponad 1000 złotych. Spłaciłem internat tydzień później, więc nic się nie stało, a zostało mi jeszcze sporo siana. Nie mogłem sobie kupić nic konkretnego, bo w domu by pytali za co to kupiłem. Kasa poszła zatem na bieżące wydatki, czyli żarcie i melanż. I oczywiście kolejne kupony.
Pech chciał, że miałem w tamtym czasie wiele szczęścia. Pieniądze z wygranych były wystarczające, by przykrywać przegrane, więc bawiłem się w najlepsze. A było za co. Kilka stówek na tydzień, o których nie wiedzieli w domu i mogłem je wydać na co chcę. Bajka! Zwłaszcza, że na każdy tydzień brałem ze sobą stos jedzenia i 100 zł na wydatki bieżące. Żyć, nie umierać.
Przyszedł kolejny miesiąc. Znów trzeba było zapłacić za internat, znów zagrałem za te pieniądze i znów wygrałem ponad 1000 zł. Między czasie dostałem 100 zł od babci, dołożyłem stówę od siebie, zagrałem i ponownie 1000 do odbioru. Za jakiś czas znowu, tym razem za kasę z wcześniejszych wygranych. Nie pamiętam ile razy mi się to przydarzyło, ale bywały miesiące, w których 2-3 weekendy z rzędu wyjmowałem 1000+.
Jak już pisałem, nie mogłem sobie za to nic kupić (bo rodzice), więc wszystko szło w melanż i kolejne kupony. Nie jadałem obiadów w szkolnej stołówce, lecz w mieście. Zawsze z piwkiem i z kolegami. Po obiedzie trzeba było poprawić, więc zamienialiśmy restauracje na puby i piliśmy dalej. Chyba, że było ciepło to był grany plener. Raz straciliśmy rachubę czasu, więc chcąc wrócić bez przypału wziąłem taksówkę. Spodobało mi się i później korzystałem z niej zawsze, gdy miałem kasę. „Bogacz” nie może jednak jeździć byle czym. Zawsze dzwoniłem do Pana Józka. Miał pięknego niebieskiego Mercedesa. To była najczystsza taksówka w mieście.
Gdy już wszyscy w internacie wiedzieli, że gram i wygrywam zamówiłem pizzę dla wszystkich chłopaków, którzy w nim mieszkają. Niech mają. Dziewczyny? Bajerkę zawsze miałem dobrą, a gdy była kasa to można było się bawić. Co oczywiste, od tej zabawy totalnie pojebało mi się w głowie, ale o tym w kolejnych wpisach.
Fragment mojego hazardowego życia, który dziś opisałem to faza zwycięstw. To pierwsza faza rozwoju uzależnienia od hazardu patologicznego. Ktoś powie, że było zajebiście? Było. Ale trwało to bardzo krótko. Żyjąc jak Richie milioner totalnie mi odpierdoliło. Kara przyszła szybko. Niech nikt nie myśli, że opisany dziś fragment życiorysu miło wspominam, bo jego konsekwencje niemal mnie zabiły. Do dziś zostały rany, które nie przestają boleć. Niektóre się goją, lecz i tak zostają blizny…