Uciekał z domu, bo ojciec pił i był agresywny. Gdy był na studiach dowiedział się, że ojciec zabił człowieka. Pracował w dużych korporacjach, zarabiał wielkie pieniądze i jak sam mówi… odbiła mu kolba, czego efektem był rozpad rodziny. Obecnie jako Praktyk Życia i Biznesu pomaga ludziom w podejmowaniu właściwych decyzji, a ponadto jest kapelanem więziennym. Bohater czwartego wywiadu POSTAW NA SIEBIE – Andrzej Cichocki.

fot. archiwum prywatne Andrzeja Cichockiego

Dlaczego tak jest, że musimy mocno spieprzyć sobie życie albo po prostu dostać po dupie od losu, by się ogarnąć i zacząć normalnie żyć?
Sukcesy pozwalają cieszyć się z czegoś. Są pomocne w sytuacjach kiedy jest trudno i kiedy budujesz poczucie własnej wartości. Sięgając pamięcią do sukcesów wiesz, że nie jesteś taki do dupy, że osiągnąłeś rzeczy ważne w życiu. Natomiast porażki nas uczą. To one kształtują nasz charakter. To porażki uczą radzić sobie z napotykanymi trudnościami.

No właśnie, ale czy to są porażki? Większość ludzi rzeczywiście nazywa to porażkami. Ja od jakiegoś czasu określam to sytuacjami, które trzeba rozwiązać lub sytuacjami, które hartują twój charakter. Porażką byłoby to gdybyś upadł i się nie podniósł. Jeżeli jednak się podnosisz to znaczy, że to była lekcja, którą musisz odrobić, wyciągnąć wnioski i iść dalej. Dlatego często powtarzam, że przegrywasz tylko wtedy, gdy przestajesz walczyć. Dopóki walczysz, masz szansę wygrać.

Dlaczego tak jest? Nie wiem. Tak jesteśmy skonstruowani. Gdybym sięgnął do Biblii powiedziałbym ci, że Bóg nas tak stworzył. Dał nam wolną wolę. W Biblii masz powiedziane, że będziecie pracować w trudzie, będziecie rodzić w bólach i tak dalej i tak dalej. To wszystko jest w Biblii, a ja jestem osobą wierzącą. Dla mnie jest to więc konsekwencja tego jak zostaliśmy stworzeni.

Gdybyśmy zostali przy definicji porażki lub tego, że los skopał nam dupę to okazuje się, że wszyscy ci, którzy coś osiągnęli wcześniej mieli trudne okresy w swoim życiu. Ci, którzy nie mieli tak drastycznych przeżyć, dziś mają trudne życie. Żyją na poziomie przeciętności, balansowania na krawędzi. Dla mnie to jest większą porażką niż upaść i się podnieść.

Okazuje się, że to nie porażki, a sukcesy mogą być niekiedy bardziej niebezpieczne.
Nie wiem czy porażki są niebezpieczeństwem, ale na pewno sprawiają, że perspektywa się zmienia. W życiu każdego człowieka są ważne dwa momenty: pierwszy, gdy się rodzisz i drugi, gdy zdajesz sobie sprawę po co się urodziłeś. W tym momencie na wszystko co się dotychczas wydarzyło zaczynasz patrzeć inaczej. Ja tak miałem. Swoją przeszłość, napotykane trudności, długo traktowałem jako jakieś moje przekleństwo. Niepoukładane życie w rodzinie, to że ojciec był jaki był, że uciekaliśmy przed nim z domu, że rozwalałem związki, że w pewnym momencie życia odbiła mi kolba… Dopiero teraz, z perspektywy czasu, wiem że było to moje błogosławieństwo, bo dzięki temu co się wydarzyło jestem kim jestem.

A działo się naprawdę dużo. Już w dzieciństwie, czyli na starcie, miałeś mocno pod górkę, bo w domu (mówiąc delikatnie) nie było zbyt ciekawie.
No nie było, bo rodzice… Znaczy ja nigdy nie wątpiłem w ich miłość. Oni się kochali strasznie! Natomiast ojciec w pewnym momencie wybrał alkohol no i to rzeczywiście było trudne.

Skąd mógł wynikać ten wybór?
Kiedyś tego nie rozumiałem. Myślałem, że był to zwykły wybór. Teraz wiem, że to była ucieczka. Mama pochodziła z rodziny katolickiej, ojciec z rodziny komunistycznej. Tam u niego w ogóle nie było Boga. Ojciec chciał żebyśmy byli ochrzczeni jako osoby pełnoletnie, z własnego wyboru. Nie chciał żebyśmy byli ochrzczeni jako dzieci. A mama chciała. Mama zaczęła więc robić pewne rzeczy po kryjomu. Ojciec nie dawał sobie z tym rady. Wypił – był agresywny. Mama uciekała. Następnym razem ojca dłużej nie było, to mama profilaktycznie uciekła, bo bała się, że przyjdzie pijany i znów będzie agresywny. Nieraz on przychodził do domu trzeźwy, nas nie było, więc… szedł w tango.

Ojciec zaczął pić, bo mama zaczęła coś przed nim ukrywać?
Zaczął pić, bo nie czuł się wystarczająco ważny w tym związku. Zawsze był on, ale była też mama mojej mamy, rodzina mojej mamy i było takie dzielenie. Kiedy ojciec próbował zabrać mamę z Rypina (małego miasteczka, w który mieszkaliśmy) do Warszawy, to mama nie chciała. Zawsze było coś między nimi z czym mama nie potrafiła sobie poradzić no i ojciec też nie potrafił sobie poradzić. Mama uciekała, a ojciec pił, czyli uciekał w inne stany. To zaczęło się nakręcać, dlatego ojciec pił coraz więcej, był coraz bardziej agresywny i w konsekwencji trafiał do więzienia.

Ucieczki z domu pozwalały uciec przed agresją taty, czy zdarzało się, że dosięgała Cię jego złość?
Dużo więcej razy dostałem od mamy, niż od ojca. Ojciec ani mnie, ani siostry nie bił. Dwa, może trzy razy dostałem od niego? Ojciec przyprowadzał do domu kolegów. Prowokował ich. Lał ich. A początkowo mieszkaliśmy w jednopokojowym mieszkaniu. W cztery osoby. Mój ojciec się wieszał. Była sytuacja kiedy on się wieszał, a mama przed nim klęczała i mówiła: „Boguś, nie rób tego!”. Nie wiem ile miałem wtedy lat. Chodziłem do przedszkola. Nie rozumiałem tego co robi. Ojciec stoi na taborecie. Kabel od żelazka wiąże do rury. Mówię do mamy: „Mamuś, chodź!”. Nie rozumiałem, że on się wiesza. A on myślał, że ja chcę żeby się powiesił. Nie wytrzymał. Wziął mnie za włosy i przeciągnął mnie przez cały pokój.

To były takie sytuacje… Po prostu baliśmy się go. Jak wypił to był agresywny. Ciął się, robił awantury, wyrzucał doniczki przez okno, a mieszkaliśmy na czwartym piętrze. Szczęście od Boga, że taka doniczka nikogo nie zabiła. Baliśmy się agresji ojca. Najbardziej bała się mama, choć widziałem tylko raz, może dwa jak ją uderzył. A tak nie. Mimo to baliśmy się, bo widzieliśmy go jak bił innych. Baliśmy się, bo był nieobliczalny.


Całe twoje dzieciństwo było więc życiem w strachu?
Z dzieciństwa pamiętam dwa lata, które były fajne. To czas, w którym ojciec był zaszyty. Miał wszyty Esperal i wtedy nie pił. Był wówczas najlepszym ojcem na świecie. Wracał do domu zawsze uśmiechnięty, zadowolony, potem chodziliśmy grać w piłkę. Było super!

Był jednak taki moment, że psychoza we mnie i w siostrze była tak silna, że gdy tylko ojca dłużej nie było to woleliśmy z mamą iść do babci (na wszelki wypadek), żeby tylko był spokój.

Jak Ty na co dzień funkcjonowałeś?
Miałem kumpli. Zawsze byli to tacy artyści, że szkoda gadać. Starałem się funkcjonować normalnie. Uciekaliśmy z domu, potem wracaliśmy. Rodzice się kłócili, potem się godzili na chwilę… Tak to wyglądało do momentu, gdy tata pierwszy raz trafił do więzienia.

Po jego wyjściu na wolność ponownie zamieszkaliśmy razem. Mieliśmy już jednak trzy pokoje. Drzwi od pokojów były na zamek. Ojciec z mamą próbowali jeszcze normalnie żyć, ale im się nie udawało, bo ojciec dalej pił. Pił i w pewnym momencie zaczęło mu odbijać. Byłem chyba w szóstej klasie jak zapytał mnie czy jak pójdzie do mamy postraszyć ją nożem, to czy do niego wróci…

Myślał, że ja będę narzędziem do tego, by się zeszli. Kiedyś, pomimo tego że uciekliśmy do babci, od czasu do czasu się widywaliśmy. Zapytał mnie, czy nie przychodziłbym do niego na noc, a on wtedy nie będzie pił. Kilka razy poszedłem, a on robił sceny… Któregoś razu powiedział, że popełni samobójstwo przy mnie. Zjadł garść prochów, a ja w piżamie biegłem 1,5 km do pogotowia i z pogotowiem przyjeżdżałem go ratować. Inna sytuacja. Przychodzę do niego w ciągu dnia, a ojciec siedzi z siekierą w ręku. Wszystkie meble rozwalone. No, prawie wszystkie. Mówię: „Tata, ja dziś nie będę spał tutaj…”. Ojciec złapał mnie, tak jak się faceci łapią „za klapy” i mówi: „To wypierdalaj stąd!”. Tak szybko jak ja wtedy biegłem do babci nie biegłem chyba nigdy więcej. A później znów się spotkaliśmy. Od momentu jak ojciec poszedł do więzienia mama skupiła się na tym, by znaleźć jakieś mieszkanie dla niego, abyśmy my mogli mieszkać sami. Po jakimś czasie się to udało.

Kiedy zatem udało się uciec na dobre?
Kontakt, gdzie mieszkaliśmy razem, skończył się na poziomie 6-7 klasy szkoły podstawowej. On poszedł wtedy po raz drugi do więzienia. Rodzice międzyczasie się rozeszli, udało się znaleźć mieszkanie dla niego. Później ojciec chciał swoje życie zbudować na nowo. Stwierdził, że wyprowadzi się z Rypina i zamieszkał w Brodnicy. Niestety, znów bardzo szybko trafił do więzienia. Raz, drugi i w końcu za pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Od 6 klasy szkoły podstawowej mój kontakt z ojcem był bardzo słaby.

Okres dziecięcy był czasem kiedy oceniano mnie przez pryzmat mojego ojca. Jak on pił i był łobuz to zakładali, że będę taki sam jak on. Dlatego zacząłem uciekać w sport. Sport dawał mi niezwykłą siłę, satysfakcję i poczucie własnej wartości.

Skąd sport wziął się w Twoim życiu?
Byłem chyba w piątej klasie podstawowej, gdy pierwszy raz skakałem w dal. Skoczyłem tyle, że od razu zawołali wuefistę ze starszej klasy, by mnie sprawdził. Załapałem się do drużyny czwórboju lekkoatletycznego, mimo że byłem rok młodszy od reszty kolegów. To był dla mnie gigantyczny sukces. Zacząłem wówczas wierzyć, że w sporcie mogę osiągnąć naprawdę dużo. Rok później pojechałem do Włocławka na zawody wojewódzkie i wygrałem osiągając trzeci wynik w Polsce. Zaczęły więc pukać do mnie szkoły z różnych stron bym do nich przyszedł i zajął się tym na poważnie. Jeszcze kilka lat później trenerzy prosili mnie, bym wrócił do „lekkiej”.

Co zatem się stało?
W ósmej klasie były rozgrywki koszykówki. Miałem dryg do sportu, więc grałem i w kosza. Do Rypina przyjechała ekipa z Włocławka, w tym trenerzy (teraz to Anwil jest) i my żeśmy ich cyknęli. Spora była w tym moja zasługa, więc natychmiast dostałem propozycję bym przeszedł do klubu. Użyli magicznych słów jakimi były korzyści finansowe, opłacony internat i ewentualne korepetycje. Był to czas, w którym mamie było ciężko, bo mnie i siostrę wychowywała sama. To właśnie to zadecydowało o tym, że podjąłem decyzję, że idę do Włocławka. I poszedłem. Grałem później w mistrzostwach Polski, czy w turniejach zagranicznych, na których bywałem wyróżniany. Później jeszcze chwilę wiosłowałem, a następnie poszedłem w sporty siłowe, które uprawiam do dziś. Dawałem z siebie maksa. Sport pokazał mi, że jak ciężko pracujesz to możesz osiągnąć wynik. Że wynik jest zależny od twojego zaangażowania. Że nie zawsze wygrywasz. Sport nauczył mnie jednak radzenia sobie z trudnymi momentami.

Dlaczego zatem nie poszedłeś na AWF?
Zastanawiałem się: historia, prawo, AWF. Wybrałem prawo.

Skąd ten pomysł?
Mama często mówiła: „Zobacz, moja koleżanka skończyła prawo. Jest prokuratorem, dobrze zarabia, ma spokój i szacunek ludzi”. I chyba nie kasa mnie kręciła, co ten szacunek. Wiedziałem, że mój ojciec nie miał szacunku i ja jako jego syn też go nie miałem. Dlatego poszedłem na prawo. Nawet je skończyłem i zdałem na aplikację sądową.

Dlaczego twoja ścieżka zawodowa poszła więc w innym kierunku?
Jak zdałem na aplikację sądową na województwo była przyznana ilość miejsc. Chętnych było jednak więcej. Mogłem się przenieść, ale jak usłyszałem, że płacą tam 400-500 zł to uznałem, że mnie na to nie stać. Zadałem sobie pytanie: „Co na studiach prawniczych najbardziej mnie interesowało?”. Okazało się, że prawo cywilne, prawo handlowe i ekonomia. Szukałem więc pracy jako przedstawiciel handlowy i nim zostałem.

A później poszło…
Poszło, bo jak masz wyniki, to wyniki cię bronią. Po prostu. Nie musisz nikomu opowiadać, że jesteś dobry, bo widzą to po wynikach. A że miałem prostą filozofię wyniesioną ze sportu – „daję z siebie maksa”, to tak robiłem. Bardzo szybko okazało się, że sprzedaję najwięcej. Gdy dowiedziałem się, że w jakiejś firmie jest wakat na dyrektora handlowego to nie czekałem aż mnie zaproszą lecz poszedłem tam i powiedziałem, że chcę być dyrektorem handlowym. Udało się. Miałem 27 lat i zaproponowali mi stanowisko dyrektora generalnego.

To był ten moment?
Kiedy kolba odbiła, tak. Jeszcze na studiach dorabiałem w zakładzie energetycznym. Pracowałem jako inkasent. Był to czas, w którym zakłady energetyczny się prywatyzowały. Byłem po prawie, więc koledzy zapytali mnie, czy nie napisałbym im umowy spółki. Napisałem ją i jeszcze przed rejestracją zaproponowali mi tam posadę prezesa. „Ale jak?” – pytam. W drugie firmie pracowałem przecież jako dyrektor generalny. „Pracuj u nas na pół etatu, ale bądź prezesem naszej spółki” – usłyszałem w odpowiedzi. No i tak było. I tej kasy też trochę było. I to był moment kiedy odbiła mi kolba.

Co z rodziną?
Rodzinę już miałem. Hajtnąłem się, gdy miałem 22 lata. Z tego mojego pierwszego związku urodził się syn Michał. Do dziś mam z nim wyjątkową relację. Nawet nie umiem jej opisać słowami. Jak wyprowadzałem się z domu i go zostawiałem, to płakałem jak bóbr. Tak go kocham, że to się w głowie nie mieści! Ale niestety. Jak robisz błędy, to musisz za nie płacić. Syn się urodził, żona poświęciła się macierzyństwu, a ja uciekłem w panienki. Tak naprawdę w jedną. Zachciało mi się romansu. Nie umiałem kłamać, dlatego powiedziałem o nim ówczesnej żonie. Były jeszcze próby ratowania tego związku, ale bezskuteczne. Trwało to 4 lata, lecz było to już tylko papierowe małżeństwo. Tak naprawdę żeśmy ze sobą nie sypiali. Mieszkałem w małym miasteczku, więc wszyscy wiedzieli o romansie. Kazali mi zwolnić tę dziewczynę, ale tego nie zrobiłem, a sam złożyłem papiery. W teorii mogłem kłamać żonę, udawać że wszystko jest ok, lecz nie potrafiłem i powiedziałem jej prawdę. Sam pisałem żonie papiery rozwodowe.

Rozstaliście się w miarę normalny sposób?
Tak, do dziś się przyjaźnimy. Moja była żona i obecna żona są przyjaciółkami. Ludzie się dziwią i pytają dlaczego? Uśmiecham się wtedy i wyjaśniam: bo mają wspólnego wroga, którym jest dziewczyna, która była ze mną pomiędzy nimi. Byłem z nią 7 lat. Wcześniej jednak rozwiodłem się z pierwszą żoną. Myślałem, że będzie to mój ostatni związek, ale okazało się, że nie. W tym związku urodził mi się drugi syn. I to jest ten paradoks. Dziś mam czwórkę dzieci: dwójkę własnej produkcji, a dwójkę obecnej żony.

Wiążąc się z nią w zasadzie połączyliście dwa światy. Jak Wam się to udało?
Udało się, bo nasza rodzina jest w wyboru. Znaliśmy swoje bagaże. Kiedy odszedłem z korporacji zatęskniłem za spokojem, który miałem w dzieciństwie, bo mimo tego, że było jak było, to zawsze wieczorem znajdywałem spokój. Ten spokój dawała mi modlitwa. Późniejsze życie: szkoła, studia, korporacja, biznes, pogoń za wzmacnianiem poczucia wartości ten spokój mi zabrały. Biznesowo osiągałem to co chciałem, ale od strony normalnego życia nie miałem tego, co bym chciał. Chciałem mieć normalną rodzinę. Chciałem być dobrym ojcem, chciałem być dobrym mężem, a brakowało mi na to czasu. Dobrym ojcem byłem, ale nie było całej reszty.

Kiedy zdałeś sobie z tego sprawę?
Gdy pracowałem w ostatniej korporacji. Byłem wówczas w tym siedmioletnim związku, który miał miejsce pomiędzy pierwszym, a obecnym małżeństwem. Zrozumiałem, że to co mam to nie jest to, co chciałbym mieć. Kłóciłem się z tamtą partnerką, było kilka prób rozstania się. Momentem przełomowym był czas kiedy byłem z nią w związku i przestałem lubić przychodzić do domu. Czasem wynajmowałem sobie pokój w hotelu i bardzo często byłem tam sam. Z czasem zacząłem spotykać się z kolegami. Chodziliśmy do Championsa. W Championsie spotykałem ludzi podobnych do mnie. W garniturach, pod krawatem, z drogimi zegarkami na rękach i super samochodami zaparkowanymi pod hotelem. Siedzieli sami przy szklance whisky, totalnie rozbici. Patrząc na nich widziałem siebie. Ktoś z boku by pomyślał, że jeden czy drugi gość złapał Pana Boga za nogi. W rzeczywistości był to jednak czas kiedy Pana Boga nie dotykałem. Byłem nieszczęśliwy i docierało do mnie, że coś mi nie gra, że mam wszystko, a jednak czegoś mi brakuje. Brakowało mi wewnętrznego spokoju, który miałem w tak trudnym dla mnie okresie dzieciństwa. Podjąłem więc decyzję, że odchodzę z korporacji, że otwieram swój biznes i szukam Boga. Pojawił się kumpel, który zaprosił mnie do kościoła ewangelicznego. Poszedłem tam i machina powrotu do Boga ruszyła bardzo mocno.

Tym biznesem, który wówczas otworzyłeś było to, co robisz teraz?
Tak, ale do obecnego stanu przechodziło to pewne transformacje. Po odejściu z korporacji otworzyłem dwie firmy: firmę szkoleniową i firmę zajmującą się rynkiem inwestycyjnym. Niestety, w przypadku tej drugie po półtorej roku zaliczyłem glebę. Miałem dziurę kapitałową i nadszedł trudny czas finansowy dla mojej rodziny. Mieliśmy jednak Boga. Oboje z żoną byliśmy po nawróceniu. Oboje mieliśmy ten sam system wartości. Oboje wierzyliśmy, że ten trudny czas, który nastał to okres przejściowy. No i tak było.

Wiara uczyniła cuda?
Szukałem spokoju i skojarzyłem ten spokój z dzieciństwem, gdy wieczorem klękałem i się modliłem. W domu było wówczas trudno, a mimo to ja ten spokój miałem. Czułem, że tego elementu mi brakuje. Czułem, że brakuje mi Boga. Poszliśmy na Zagórną do Kościoła Ewangelickich Chrześcijan. Zobaczyłem, że jest zupełnie inaczej niż w kościele rzymsko-katolickim. Pod wieloma względami podobnie, ale jednak inaczej. Zobaczyłem tam ludzi, którzy się cieszą, śmieją się, śpiewają, modlą się na głos… Zaczęliśmy tam chodzić.

Jest bardzo duża różnica w tym, czy jestem wychowany w kulturze jakieś wiary, czy wierzysz. Bo jak wierzysz, a nie jest to tylko kultura, w której funkcjonujesz, to zaczynasz pragnąć tego Boga coraz bardziej. Chcesz go poznawać, a więc zaczynasz czytać. Ja w każdym miejscu, w którym jestem mam Biblię. Myślisz o czymś, masz jakiś problem otwierasz Biblię i tam znajdujesz odpowiedź. Bóg odpowiada na twoje pytania i wątpliwości. Daje ci nadzieję. Daje ci wiarę. Zaczynasz go świadomie poznawać. Poznawać poprzez Biblię, budować relację poprzez modlitwę. Zaczynasz przyjmować system wartości. W moim przypadku system wartości chrześcijańskiej. Zaczynasz żyć zgodnie z nimi. Nagle okazuje się, że w Twoim związku już nie jest ważne to, by udowadniać kto ma rację. Ważne jest to czy ty i twoja żona żyjecie zgodnie z wartościami, które przyjęliście. Bo my świadomie zdecydowaliśmy się na chrześcijaństwo. Świadomie wzięliśmy ślub.

Po tamtym okresie, w którym byłem zabawowy kumple pytali mnie: „Nie interesują cię inne laski?” A ja mówiłem, że nie. „Jak to nie? No co ty!” – odpowiadali z niedowierzaniem. Więc im tłumaczyłem: „Gdybym teraz zdradził swoją żonę (po nawróceniu, po tym jak świadomie żeśmy to zrobili) to ja nie zdradziłbym swojej żony. Zdradziłbym cały system wartości. Zdradziłbym Boga i we wszystko co wierzę. To nie jest tylko pójście do łóżka z panienką. Ja w ten sposób zdradziłbym całego siebie”.

Któregoś razu, przed nabożeństwem, pastor się spytał czy ktoś byłby chętny, by pójść do więzienia zanieść Biblię. Zgłosiłem się. Poszedłem z byłym gangsterem. Miał ksywę „Gepard”. Miał, bo już nie żyje. W tym roku umarł. Poszliśmy i rozdaliśmy Biblie.

Jak wzrastasz w wierze i żyjesz zgodnie z Biblią to masz tam powiedziane: „idźcie, czyńcie innych uczniami, chrzcijcie ich…” Jezus powiedział, co należy robić. Powiedział nic innego jak to, by służyć innym. By kochać innych. Na tym polega chrześcijaństwo.

Ja poszedłem w służbę w więzieniach. Pewnie dlatego, że ojciec wcześniej siedział. Z czasem ojciec zaczął chodzić ze mną. Jego życie też zmieniło się dzięki temu, że uwierzył w Boga. Dzięki temu, że wykonał określoną pracę i poradził sobie z nałogiem. Wszystko to odbyło się w więzieniu i to dało mi żywy dowód na to, że bez względu na to w jak ciężkiej sytuacji jesteś, jakiego dna dosięgnąłeś, to możesz z tego wyjść. I to zacząłem mówić tym ludziom w więzieniach. To moja służba, która cały czas trwa.

Teraz zostałem powołany jako szef na całą Polskę „Mission for Freedom” („misja dla wolności”). W efekcie skupiło się wokół mnie wielu ludzi. Śmieję się, że gdybym kręcił grupę przestępczą to miałbym teraz najlepszą w Polsce. Są to ludzie, którzy siedzieli w więzieniach, którzy byli przemytnikami, którzy zabijali, którzy w końcu więzieniach się nawrócili i wyszli na wolność, Obecnie służą ze mną. I to jest niezwykle. To jak Bóg działa.

„Mission for Freedom”?
Kościoły, w związku z ustawą o związkach wyznaniowych, mogą powoływać agendy. W międzyczasie skończyłem studia biblijne. Zostałem powołany jako kapelan, rozpocząłem pracę jako duszpasterz w więzieniach i cały czas się rozwijam. Zacząłem zastanawiać się, że jeśli tramwaj mnie rozjedzie, to co z tą moją służbą? Bo ona była oparta tylko o mnie. Bóg odpowiedział bardzo szybko. Miałem kazanie w kościele o przebaczeniu. Podchodzi to mnie chłopaki (taki wielki niedźwiedź!), łysy i mówi, że on też kiedyś siedział i chciałby służyć ze mną. Później podchodzi do mnie facet z Ukrainy i mówi, że też chce ze mną służyć. Okazało się, że on 25 lat przesiedział w rosyjskich i ukraińskich więzieniach. Wyszedł z planem, by zabić czterech ludzi. Nie zrobił tego, bo się nawrócił. 16 lat służy innym. W hospicjach, w domach dziecka, w więzieniach. Przyjechał do Polski i Bóg skrzyżował nasze drogi. Później dochodzili do mnie kolejni i kolejni. Nagle okazało się, że tylko w samej Warszawie jest nas 12 osób, z czego tylko dwie osoby nie siedziały. Ja i jedna kobieta.

W rodzinach często dochodzi do kłótni i sporów. Nie rzadko z tak naprawdę błahych powodów. Zdarza się, że w efekcie ktoś całkowicie zrywa z kimś kontakt i przez lata osoby te nie są w stanie się pogodzić. Ty z ojcem potrafiłeś. Mimo, że zadał Cię wiele bólu, potrafiłeś mu wybaczyć.
Nie zastanawiałem się nad tym, czy było to wybaczenie, czy co to było. Gdy ojciec wyszedł z więzienia miałem duży dystans do niego. On sam też się nie narzucał. Co jakiś czas dostawałem jednak komunikaty, że ojciec nie pije i że pomaga innym ludziom. Innym alkoholikom. W ten sposób najpierw zaczął mnie intrygować, później odzyskiwać mój szacunek. Widziałem ile wysiłku wkłada w to żeby nie pić i żeby nie pójść tą drogą, którą poszedł wcześniej. W końcu odzyskał mój szacunek. Od tego momentu powoli zaczęliśmy się do siebie zbliżać. Zaczęliśmy rozmawiać. Momentem przełomowym było to, że zaprosiłem go na Wigilię i pierwszy raz od 25 lat zasiadłem z nim przy jednym stole. Zaprosiłem ojca do swojego domu i przyjechał. Gdy składaliśmy sobie życzenia to on płakał i ja płakałem. Nie wiele natomiast mówiliśmy. Gdy się obejmowaliśmy czułem jakby mówił przepraszam, a ja że to już było i że wszystko zostało wybaczone.

Wiem, że ojciec nosił w sobie jeszcze poczucie winy. Nie wiem czy jeszcze do teraz, ale około rok temu na pewno. Czuł się winny za to, co robił w stosunku do mnie, czy w stosunku do siostry. Wiesz… ja go chrzciłem. Ja swojego ojca chrzciłem. Facet miał wówczas 70 lat. Po chrzcie żeśmy się przytulili, on się rozpłakał i mówi: „A ja ci tyle złego zrobiłem…”. Ja też płakałem, bo dla mnie również było to wyjątkowe przeżycie. Był to taki moment, w którym zdałem sobie sprawę, że to wszystko wciąż w nim siedzi, mimo że już nie powinno. Nie mam w stosunku do niego złych myśli, nie mam czego mu wybaczać, nie ma czegoś co nie zostałoby wyjaśnione.

Kiedyś w kościele głosiłem kazanie właśnie o przebaczeniu. Jako osoba wierząca nie mam osób, do których noszę zawiść w sercu. Ja mogę z kimś nie utrzymywać kontaktu, jeśli nie chcę. Nie odczuwam jednak do tego kogoś zawiści czy jakiś pretensji. Dzięki temu żyje mi się łatwiej.

Powiedziałeś, że po 25 latach zasiedliście z ojcem przy jednym stole.
To była taka przerwa, po której trudno było mi mówić do niego „tato”. A on mówił jak bardzo czekał bym do niego powiedział „tato”. I się doczekał. To nie jest też tak, że przez te 25 lat nie mieliśmy żadnego kontaktu, bo jak napisał list to kontakt był. Przez kilkanaście lat kiedy przebywał w więzieniu byłem u niego 2 może 3 razy. Jak wyszedł też kontakt był bardzo ograniczony.

Z tego co powiedziałeś ojciec wyrządził mnóstwo krzywd Tobie, Twojej siostrze i Twojej mamie. Mimo wszystko potrafiłeś mu wybaczyć.
Gdy patrzę na takich ludzi jak mój ojciec to myślę, że dużo większą krzywdę robią przede wszystkim sobie. Swoim najbliższym robią straszną krzywdę, ale nie mniejszą robią sobie. W momencie kiedy chcą zmienić swoje życie, dochodzi do nich świadomość ile zła zrobili, to bardzo ich to gniecie. Naprawdę, trzeba dużo pracy, by sobie z tym poradzić. A ja wolę kochać niż nienawidzić. Nie musiałem zatem toczyć wewnętrznej walki żeby mu wybaczyć. Powiedzieć, że jest moim ojcem, że go kocham i jestem z niego dumny. Ja mogę tak powiedzieć, bo jestem dumny z tego jak zmienił swoje życie, a nie z tego jak żył kiedyś. Stoczył walkę i ją wygrał. Dziś pomaga innym.

Jak bardzo zmienił się Twój stosunek do niego?
Pod względem tego jak układały się moje uczucia miałem trzy etapy w relacjach z nim. W szkole podstawowej i wtedy kiedy zacząłem zdobywać pierwsze medale, to po prostu za nim tęskniłem. Wiedziałem, że on też kochał sport. Tęskniłem za tym żebym miał komu się pochwalić tymi medalami. Żeby ojciec powiedział, że jest ze mnie dumny. Takie zwykłe rzeczy. Ten etap trwał do początku szkoły średniej.

W szkole w średniej, gdy poszedłem do Włocławka, mieszkałem w internacie. Zaczął się drugi etap – wstyd. Wstydziłem się swojego ojca. Wstydziłem się tego, że mam ojca alkoholika. Wtedy jeszcze nie zabił, ale pił i już siedział w więzieniu. Wstydziłem się tego, co powiedzą inni. Myślałem, że to taki odosobniony przypadek. Że wszyscy innymi mają super rodziców, a tylko ja mam ojca alkoholika. Wstydziłem się go i nie chciałem żeby do mnie przyjeżdżał. Raz przyjechał do internatu. Oczywiście był pijany. Mnie wtedy nie było, więc się z nim nie spotkałem, ale ludzie mi powiedzieli. Wstyd, czyli ten drugi etap, trwał do drugiego roku studiów.

Na drugim roku studiów dowiedziałem się od prokuratora, że mój ojciec zabił człowieka. Najpierw dowiedziałem się od ludzi, później prokurator mi to potwierdził. Zaczął się trzeci etap złożony z dwóch elementów. Pierwszy element to była nienawiść, a drugi element to było zobojętnienie. Tą nienawiść trudno nawet nazwać nienawiścią. To była złość. I zobojętnienie. Próbowałem sobie wówczas wmawiać, że nie mam ojca. Że on nie istnieje.

Później nabrałeś do niego jednak neutralnego podejścia do tego stopnia, że uchyliłeś mu furtkę do siebie.
Mam takie przekonanie, że każdy z nas rodzi się najpierw człowiekiem. Dopiero później jesteś lekarzem, policjantem, prostytutką, bandytą… Ale rodzisz się człowiekiem. Oznacza to, że bez względu na to co robisz później, to zawsze możesz to tego człowieczeństwa wrócić. Poziom mojej złości zmalał i przyzwolenie do zbliżania się nastąpił w wyniku tego, co on robił. Jego życie zaczęło go bronić.

A czy gdy ojciec siedział mieliście jakiś kontakt?
Gdy był w więzieniu napisał do mnie list żebym mu wysłał dokumenty. O tym, że zabił dowiedziałem się przez przypadek. Dopiero później poinformowano mnie, że było to pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Wtedy nie chciałem mieć z nim żadnych kontaktów. Przed wyjściem z więzienia napisał drugi list. W tym okresie zmarła moja mama. Młodo, bo miała 49 lat. Mama była dla mnie bardzo ważna. Napisałem do ojca. Już go nie atakowałem. Byłem pogodzony z losem. Przez to, że go nie atakowałem zostawiłem mu furtkę, ale on się w nią nie pchał. On systematycznie próbował pokazać, że jego życie się zmieniło. I pokazał to.

Któregoś razu pojechałem do niego do Lipna, gdzie mieszkał. Zobaczyłem w jakich trudnych warunkach mieszka. Akurat kupiłem mieszkanie w Piasecznie. Poprosiłem go, by je wyremontował. Powiedziałem, że chce mu za to zapłacić, bo wiedziałem, że nie ma pieniędzy. Powiedział: „Dobra, ale policzę po cenach lipnowskich, a nie warszawskich”. Kilka miesięcy później zamieszkał w tym mieszkaniu i mieszka tam do dziś.

Wiele w życiu przeszedłeś. Ktoś mógłby ci powiedzieć: „Człowieku, zajmij się wreszcie sobą”. Ty jednak starasz się pomagać innym ludziom. W dodatku wkładasz w to wiele wysiłku.
Tylko, że to nie jest wysiłek. To część mojej życia. U mnie to się bardzo mocno wiążę z wiarą. W wzrastaniu w wierze są 3 etapy: jest moment nawrócenia, gdy świadomie chcesz wierzyć w Boga i żyć według wartości, które wyznajesz. Później robisz wszystko żeby poznawać go lepiej. Np. poprzez czytanie Biblii. Kolejny etap to taki, w których chcesz się tym dzielić z innymi. Jedni chodzą do hospicjum, inni jeszcze gdzieś, a ja chodzę do więzień i do poprawczaków.

Co Ci to daje?
W życiu często powtarzam, że „Człowiek człowiekowi może dać czasem słowo”. Chodzi o to, że słowem i czasem można zbudować drugiego człowieka. Można też coś z tego wziąć dla siebie. Buduję siebie, ale też buduję ich. Daje mi to poczucie tego, że jeśli chociaż jeden z nich zacznie żyć inaczej, to na tym świecie będzie trochę lepiej, bo moje i twoje dzieci będą bardziej bezpieczne.

Rozmawiając dziś z ojcem wracacie czasem do przeszłości?
Tak, czasem nawet potrafimy z tego żartować, ale rozmawiamy też w sposób głębszy. Kiedyś mówię do niego: „Tata, tyle lat straciłeś. Straciłeś rodzinę. Straciłeś kawał życia. Mimo to nie potrafiłeś zrezygnować z alkoholu. Co takiego się stało, że w więzieniu akurat się to wydarzyło?”. I ojciec odpowiada: „Kilka rzeczy się wydarzyło. Miałem marzenie – chciałem was odzyskać. Ciebie i siostrę. Nawróciłem się w więzieniu. Zdałem sobie sprawę, że jestem niebezpieczny dla otoczenia”.

Ojciec wyszedł z więzienia, ale syn pojawia się tam regularnie. Na szczęście tylko gościnnie, jako kapelan.
Jako kapelan, ale czasami też jako przyjaciel, bo z niektórymi skazanymi nawiązaliśmy przyjaźnie.

Jak wyglądają takie spotkania?
To zależy czy idę sam, czy z kimś. Czy spotykam się z grupą, czy z konkretną osobą. Często rozmawiamy o Bogu. Jest to też pewne świadectwo. Opowiadam o tym jak zmieniło się moje życie i co zrobił w nim Bóg. Zawsze wspólnie się modlimy. Rozmawiamy o Bogu, ale rozmawiamy też o rodzinie i o życiu. O tym co będzie jak wyjdą z więzienia. O tym, że będzie trzeba płacić rachunki. O tym, że jakoś będzie trzeba uporządkować sobie życie.

Jak więźniowie reagują na Ciebie? Zdarzyło się, że ktoś negatywnie Cię odebrał?
Negatywnie nie, bo na spotkania przychodzą tylko ci, którzy chcą.

Ktoś z nich podważył kiedyś Twój autorytet?
Kiedyś ktoś wpadł na pomysł żeby mnie naliczyć. W więzieniach tak jest, że recydywiści bardzo często próbują wykorzystać kogoś kto przychodzi z zewnątrz. Na różne sposoby. Pewien chłopak na Mokotowie próbował wykorzystać mnie. Oni wszyscy wiedzą, że ja nie odmawiam im, jeśli proszą żebym się z kimś spotkał. Ten gość poprosił mnie żebym spotkał się z jego dziewczyną na zewnątrz. Zgodziłem się. Miał podać mój numer dziewczynie i miała do mnie dzwonić. Naliczenie miało się odbyć w taki sposób, że przychodzi z nią dwóch typów. Rozmawiam z nią o pracy i o tym czy pomógłbym jej ją znaleźć. Jeżeli nie udałoby mi się załatwić (a miało się nie udać), to miałbym jej płacić tak jakby pracowała. Czyli chcieli kasę. Po prostu. No i ten koleżka, z drugim poszli do innego chłopaka, by mu o tym powiedzieć. A to był oddział półotwarty. Ten trzeci poszedł na siłownię, wziął drążki od hantli i im głowy porozbijał. Poszedłem do niego i zauważyłem, że ma podbite oko. Pytam co się stało. „Aaa, fikoła wyłapałem”. Z taboretu dostał w głowę. Pytam dalej. „Nie będziesz zadowolony” – odpowiada. W końcu mi powiedział. Tamci dwaj, którzy chcieli mnie naliczyć mieli pecha, bo ten trzeci to człowiek, z którym zdążyłem już zbudować pewną relację.

Miałeś sporo szczęścia.
Później ten chłopak, co mnie chciał wystawić, zadzwonił do mnie. Płakał przez telefon i przepraszał. Później się z nim spotkałem. W Stawiszynie, w zakładzie karnym. Myślę, że to on miał więcej szczęścia. Mogło się tak nie skończyć…

Na Twojej stronie można przeczytać, że pomagasz ludziom w podejmowaniu właściwych decyzji. Najczęściej w obszarze: relacji , zdrowia, kariery, duchowości oraz rozwoju osobistego. Ponadto wspierasz organizacje i biznesy w dążeniu do realizacji ich celów i pokonywaniu wyzwań, które przed nimi stoją. Co dalej? Do czego to ma zmierzać? Gdzie widzisz siebie za kilka lat?
Tak dokładnie to za 2 lata. Za 2 lata już nie będę czynnym członkiem zarządu spółki akcyjnej, a będę w jej radzie nadzorczej. To jeśli chodzi o działania operacyjne. Jeśli chodzi o działania w obszarze rozwojowym to teraz rozpoczynam pracę na rynku amerykańskim. 17 sierpnia wylatuję. 25 dni w miesiącu będę tam, 10 tu. Dokładnie w trzecim kwartale przyszłego roku rynek rosyjski (typowo nastawienie na korporacje), a oprócz tego interesuje mnie jeszcze rynek chiński oraz rynek indyjski.

Co dalej z „Mission for Freedom”?
Wylatuję do Stanów i tam jest tego kontynuacja. Będę chodził do więzień amerykańskich, a ponadto będę uczestniczył w międzynarodowym projekcie Global Leadership. Dotyczy on tego jak budować liderów w kościele.

Czy Ty jako osoba, która doradza innym wypracowałeś sobie przepis na idealne życie. czy może zdarza Ci się mieć słabsze dni?
Każdy ma słabsze dni i ja też. Tylko, że wiem jak sobie z nimi radzić. U mnie słabszy dzień oznacza słabsze 15 minut, godzinę, może 3 godziny, a nie tygodnie. Recepta jest prosta. Żeby być szczęśliwym człowiekiem trzeba zharmonizować 5 obszarów (kolejność jest nieważna):
1. Relacje
– relacje z samym sobą – Musisz potrafić zbudować relację z samym sobą. Jeśli tego nie zrobisz to nie będziesz potrafić zbudować zdrowych relacji z innymi. Musisz siebie zaakceptować, polubić, dostrzegać jaki jesteś. Musisz siebie pokochać.
– relacje z najbliższymi – Rodzina. Ona jest niezwykle ważna. Żeby tu było wszystko tak, jak powinno.
– relacje biznesowe i inne;
2. Finanse. Można cuda, wianki opowiadać, ale jak nie masz kasy to ci się po prostu ciężko żyje.
3. Zdrowie. Możesz mieć pieniądze, możesz mieć wszystko, ale jak nie masz zdrowia to twoje życie jest wykoślawione i ciężkie.
4. Rozwój. To, co ludzi motywuje i napędza. Jeśli chcesz się w czymś rozwijać, to zawsze znajdziesz coś czego możesz się uczyć.
5. Duchowość. U mnie jest to chrześcijaństwo. Duchowość miała duży wpływ na moje życie.
Jeżeli uda ci się te 5 obszarów poskładać to nawet jeśli będzie ci ciężko, to i tak idziesz do przodu i masz satysfakcję w sercu i taką radość, że jesteś szczęśliwy. Po prostu.

Czego Ci życzyć?
Bożego błogosławieństwa.

Udostępnij lub wyślij:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *