Gdy zapadła decyzja o tym, że jadę się leczyć było jasne, że święta odbędą się w trakcie mojej terapii. Nikt z moich bliskich nie dopuszczał jednak myśli, że mielibyśmy spędzić ten czas osobno, dlatego mama (jeszcze przed moim wyjazdem) pytała o przepustkę na święta i usłyszała, że nie będzie z tym problemu. Problem niestety się pojawił. I gdy wydawało się już, że mam go za sobą i Wigilię spędzę z rodziną okazało się, że nic z tego nie będzie. Pisałem o tym – TUTAJ. Pierwszy raz w życiu Boże Narodzenie obchodziłem sam. Bez ludzi, których kocham. Rodzinny dom zastąpił mi zamknięty ośrodek leczenia uzależnień. Rodzinę zastąpili inni hazardziści, alkoholicy i narkomani. Czyli tacy sami ludzie jak ja. Normalni, ale po przejściach.
Dzięki mej kobiecie wziąłem to na klatę. Nawet nieźle to znosiłem, ponieważ miałem poczucie, że akceptując tę przykrą sytuację zachowuję się jak facet. Bo nie uciekam przed odpowiedzialnością. Bo da mi to lekcję, która sprawi, że każde kolejne święta będą lepsze. Wierzyłem w to tak mocno, że w ośrodku nie było chyba osoby, która tak dobrze radziła sobie z perspektywą tak bardzo smutnie zapowiadających się świąt.
Nadszedł dzień Wigilii. Zaczął się jak każdy, tylko był jeszcze bardziej smutny. Po śniadaniu tradycyjnie poszedłem zapalić. Nagle przyszedł po mnie opiekun, który poprosił mnie do siebie. Chciałem dowiedzieć się o co chodzi, ale ten uparcie mówił, że porozmawiamy na osobności. Nawet nie pozwolił mi dopalić. Do czego się przyjebie?! – pomyślałem. – Kurwa, akurat dzisiaj. Wchodzę do ośrodka, a moim oczom ukazała się… moja narzeczona! Zdębiałem. Serce podeszło mi do garda. Byłem w szoku, którego opisać słowami dziś nie potrafię. Po chwili, gdy się ocknąłem, wziąłem ją w ramiona i przytuliłem z całych sił. Szok towarzyszył mi jednak jeszcze długo.
Wieczorem, dzień wcześniej, rozmawiałem z nią i potwierdziła, że jedzie na święta do moich rodziców. Była rzekomo w pociągu. Było głośno, więc byłem przekonany, że faktycznie jest w drodze. Rozmawiałem też z mamą, która powiedziała, że musi kończyć rozmowę, bo jedzie odebrać z dworca moją narzeczoną. I nagle, w dniu Wigilii, spotykam ją w zamkniętym ośrodku leczenia uzależnień. Gdy z nią rozmawiałem rzeczywiście jechała pociągiem, ale nie do moich rodziców, a do mnie. Wynajęła pokój w hotelu w pobliskiej miejscowości, by nazajutrz pojawić się w ośrodku. Mało tego. Odwiedziny, według polecenia kierownika, miały być tego dnia do 13. Moja narzeczona ustaliła jednak z nim, że może zostać na Wigilię. Z nim ustaliła. Tym, który tak mnie wydymał właśnie w temacie świąt i mojej przepustki. Wyjechała dopiero po 23. A ja mogłem opuścić teren ośrodka, by odprowadzić ją na dworzec. Sam. Bez opiekuna. Wcześniej, w ciągu dnia także dostałem zgodę na opuszczenie ośrodka. Pozwolili nam pójść na spacer. Samym, bez opiekuna. A podczas terapii w zamkniętym ośrodku uzależnień opuszczania jego terenu bez opiekuna się nie praktykuję. Ba, jest surowo zabronione pod groźbą usunięcia z ośrodka. Cudem był zatem nie tylko jej przyjazd, ale jego warunki, które były takie, że nawet nie odważyłbym się o nich pomyśleć, a co dopiero załatwić. A ona to zrobiła.
Na spacer poszliśmy krótko po jej przyjeździe. Nie mogłem się wyzbyć podziwu dla tego co zrobiła. Cały czas o tym myślałem, dlatego trudno się jej ze mną rozmawiało. – Nie cieszysz się, że przyjechałam? – zapytała w końcu. Bardzo się cieszyłem, ale skala jej poświęcenia mnie przerażała. Ona naprawdę mnie kocha. Mimo tego wszystkiego co jej zrobiła wciąż darzy mnie gigantycznym uczuciem! Oprócz radości zaczęła mi towarzyszysz poczucie odpowiedzialności, która chyba wtedy mnie przygniatała.
Wróciliśmy do ośrodka. Poznała Michała, z którym byłem w pokoju. Później przedstawiłem jej kolejnych pacjentów. Obawiałem się tego, ale zupełnie niepotrzebnie. Nie okazywała żadnych negatywnych emocji, normalnie z nimi rozmawiała. Nie sprawiała wrażenia osoby, której przeszkadza gdzie jest i z kim jest. Mi jednak przeszkadzało. Widząc ją w ośrodku, jeszcze w okresie świąt, mocno się rozżaliłem. Święta zawsze spędzaliśmy razem. Zwykle w moim domu rodzinnym, raz w górach, na nartach, a teraz… TU.
Nadszedł czas kolacji wigilijnej. Ja sam bardzo obawiałem się dzielenia opłatkiem, a teraz doszła do tego jeszcze ona. Czułem się strasznie niezręcznie, ale ona znów sprawiała wrażenie niewzruszonej. Po kolacji wszyscy rozmawialiśmy i żartowaliśmy jak starzy znajomi. Było naprawdę bardzo ok. Byłoby, gdy nie fakt były to święta. Mojej narzeczonej nie powinno tu być. Mnie nie powinno tu być. Powinniśmy być w domu. Z resztą rodziny. Łzy mi podchodzą do oczu jak to wspominam. Po kolacji, gdy wróciliśmy zadzwoniliśmy do domu. Byli w nim rodzice, brat, babcia, ciocia, kuzyn i kuzynka. I z drugiej strony my. Każdy starał się zachowywać naturalnie, ale nikomu to nie wychodziło. Ich uśmiech na twarzy nie był w stanie przykryć tego smutku wymalowanego na twarzy. Z nami było podobnie. Cieszyłem się, że chociaż na chwilę mogłem ich zobaczyć. Łzy podchodziły mi jednak do oczu ze smutku, że nie jesteśmy tam wszyscy razem.
Zbliżała się 23, narzeczona za chwilę miała wracać do domu. Odprowadziłem ją na pociąg. Przez całą drogę dziękowałem za to co zrobiła. Gdy żegnaliśmy się na peronie nawet nie próbowaliśmy powstrzymywać łez. Jej widok siedzącej w pociągu i płaczącej do okna zapamiętam chyba do końca życia… W końcu pociąg ruszył. Biegłem za nim chwilę, by jeszcze sekundę móc ją widzieć. Pojechała. A ja zostałem. W zamkniętym ośrodku leczenia uzależnień. W święta.
Cud babka, dużo przeszła, trzymam kciuki żeby takich akcji więcej nie musiała. Pozdr
A musiała? Udało Ci się nigdy więcej nie grać? Czy miałeś powroty?
Mój mąż też udaje się do ośrodka zamkniętego, być może też na święta, jeśli się uda… I choć przeraża mnie wizja spędzenia świąt samej z dziećmi bez taty, to z drugiej strony wiem, że będzie to bolesne przeżycie i może czegoś go nauczy. Bo miał całe szczęście świata-cudowną rodzinę, zdrowie, pasję, miłość-a mimo wszystko zaryzykował znając konsekwencję i znowu zaczął grać. Po raz 3. Dla mnie ostatni, bo nie mogę pozwolić sobie na zrujnowanie finansowej przyszłości moich dzieci. I mimo, że kocham nad życie, syndrom obrony jest silniejszy. Wszystko w jego rękach – może być nadal szczęśliwy lub każde kolejne święta spędzać sam… Czytając twoje artykuły, czuję jakbyś opisywał jego życie. Tyle, że na razie bez happy endu.