„Rozpoczął się nowy rok – to najlepszy moment, by zmienić swoje życie”. „Nowy rok – nowa ja”. „Musisz być fit!” „Musisz robić karierę!” Wszędzie czytam i słyszę, że muszę zapierdalać! I wiecie co? Zapierdalałem. Przez 10 lat. W ten sposób zdobyłem pracę w trzech wymarzonych przeze mnie miejscach. Zajebistych. Z pierwszej firmy odszedłem, bo pojawiła się szansa na pracę w drugiej. Z drugiej mnie zwolnili, z trzeciej też. Z obu z powodu mojego uzależnienia od hazardu, choć tylko w tej trzeciej o nim wiedzieli. Kochałem pracę w obu w firmach, które mnie zwolniły. Obie jednak znienawidziłem jeszcze zanim wyleciałem…
Hazard towarzyszył mi podczas pracy w każdej z tych firm. Co oczywiste, nie pomagał. Planowanie kuponów i środków do gry, radzenie sobie z porażkami, czy wysiłek włożony w to, by ukrywać moje uzależnienie sprawiały, że miałem problemy z koncentracją i popełniałem proste błędy. Zresztą pisałem już o tym tutaj. Nikt natomiast nie mógł zarzucić mi braku zaangażowania. Ktoś powie, że zaangażowanie to mój zasrany obowiązek? Ok, nie było to jednak zwykłe zaangażowanie. Moje chore ambicje, chęć bycia najlepszym, czy rywalizacja z ciągle nowymi osobami sprawiały, że praca stała się moim życiem. Super było robić to, co się lubiło i na tym zarabiać. Problem w tym, że była praca i…. ja. Narzeczona? 90% naszych rozmów było o mojej pracy. Brat? To samo. Nie widziałem w tym żadnego problemu. Ba, sprawiało mi to frajdę. Zwłaszcza, gdy miałem się czym chwalić. A że pracowałem w takich, a nie innych miejscach – było o czym opowiadać.
Firma numer 2. Do pracy miałem na 9, ale często już o 7 byłem na miejscu. Wynikało to z tego, że kolega, który mieszkał obok mnie wcześniej rozpoczynał robotę. Jeździł samochodem, więc by nie tłuc się komunikacją, jeździłem z nim. Pracowałem do 17, ale rzadko wychodziłem o tej godzinie. Zdarzało się, że wychodziłem z pracy jako jeden z ostatnich. Zresztą nawet, gdy opuszczałem ją o normalnej porze, to kontynuowałem ją w domu. „Kochanie, posiedzę nad tym do 20 i potem będę wolny”. Bardzo rzadko dotrzymywałem słowa. Siedziałem do 23-24, czasem i jeszcze dłużej. Aż do pójścia spać. I tak w zasadzie codziennie.
Spotkania ze znajomymi? O tym też już wspominałem na blogu. Zazwyczaj z nich rezygnowałem. Bo grałem. A praca była dobrym alibi. Zdarzało się jednak, że dochodziło do spotkań. Np. z rodzicami czy z bratem. W pierwszym przypadku często szedłem do drugiego pokoju. „Na chwilę. Szybko coś zrobię i za 10-15 minut do was wracam”. I tak przynajmniej godzina, która miała być przeznaczona dla tylko dla nich – uciekała. Spotkania z bratem wyglądały podobnie. Graliśmy na komputerze do późnych godzin. Była 3,4, czy 5 rano. On szedł spać, a ja siadałem do kompa, by popracować.
Podobnie wyglądały święta. „Zostawię was na chwilę. Muszę coś zrobić”. I tak w kółko. Urlop? Często polegał tylko na tym, że nie musiałem chodzić do pracy, ale… pracowałem z domu. Nawet jak wyjeżdżałem – zawsze byłem pod telefonem. Wieczorami, a nawet w weekendy. Nawet, gdy leżałem na plaży – myślami byłem w pracy. Non stop. Myślałem o niej, gdy zasypiałem, często mi się śniła i była pierwszą rzeczą, o której myślałem po przebudzeniu. „Taka specyfika pracy”. „Takie czasy” – tłumaczyłem sobie. A tak naprawdę wpadłem w pułapkę, którą sam sobie stworzyłem. Pozbawiła mnie ona wiele zdrowia, zabrała dużo czasu, którego już nie odzyskam.
Myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi. Trafiłem do pracy, która była moim rajem i… zwariowałem. Wydawało mi się, że wyleczyła moje kompleksy. Wydawało mi się. Sprawiła, że zacząłem się chełpić. Z czasem było mi jednak mało. Pracowałem więc więcej, by mieć więcej. By chwalili, by docenili, by zazdrościli… „Bo kurwa trzeba zapierdalać!” – myślałem wówczas. „Nie trzeba” – myślę dziś.
Można być dobrym w pracy i odnosić sukcesy bez zatracania się w niej. Bez zapierdalania. Czasem warto się zatrzymać. Odpocząć. Spędzić czas z narzeczoną, z bratem… Z rodziną. Ich uśmiech jest cenniejszy od kariery i pieniędzy. Potrzebowałem mnóstwo czasu, by to zrozumieć. Dlatego nie chcę go już marnować.