Wraz z początkiem 2017 roku ciągle odległy termin wyjścia z ośrodka i powrotu do domu, zaczął nagle bardzo szybko się przybliżać. Gdy kolejne osoby kończyły terapię, zazdrościłem im tego, że wkrótce zobaczą swoje rodziny. Ja sam długo czekałem na ten moment, a gdy był już naprawdę blisko, zacząłem się bać. Patrząc z perspektywy czasu, chyba nie mniej niż samego przyjazdu do ośrodka.
Żyjąc w zamkniętym ośrodku uzależnień każdy dzień wyglądał tak samo. Pobudka przed 8, śniadanie i od 9 do 17-18 zajęcia z przerwami na obiad, kawę i fajkę. Potem kolacja, od 19 do 21 telefony, jeszcze ping-pong i spać. W weekendy dochodziły wyjścia: w sobotę do sklepu i w niedzielę do kościoła oraz sprzątanie. Nie było wówczas zajęć, więc było więcej czasu na ping-ponga, a popołudniami oglądaliśmy filmy terapeutyczne. Tyle. I tak przez 8 tygodni. Jedynym zmartwieniem (tam na miejscu) było to, by od soboty do soboty starczyło papierosów i by nikt nie przyłapał cię, gdy palisz w niedozwolonym miejscu. W rzeczywistości, przez cały pobyt w ośrodku, martwiłem się o to co w domu. Narzeczoną, brata, rodziców, rodzinę i bliskich. Pracę, a raczej jej brak. Tego, gdzie znajdą nową i ile będę zarabiał. Jak spłacę długi… Koniec terapii i powrót do domu oznaczał, że będę musiał się z tym wszystkim zmierzyć. Stąd strach.
Terapeuci zrobili dużo, by jak najlepiej przygotować mnie do życia na zewnątrz. Powiedzieli czego mogę się spodziewać i jak wówczas się zachować. Strachu mnie jednak nie pozbawili. Ich zdaniem nawet dobrze, że się bałem. „Ci, którzy wychodzą na pewniaczka najczęściej wracają do swojego nałogu” – mówili. Strach przed tym, że wrócę do bukmacherki i znów zacznę obstawiać mecze był jednak niewielki. Wiedziałem, że jest takie ryzyko (do dziś jest), ale wiedziałem i wiem, że już nie chcę grać. Z powodów konsekwencji mojego uzależnienia, o których już wielokrotnie pisałem na tym blogu oraz z w obawie przed tymi, które mogły jeszcze nastąpić, gdybym dalej grał. Wówczas hazard mógłby mi zabrać rodzinę, które dotychczas mnie nie zostawiła, a ostatecznie nawet zabić. A ja miałem i mam dla kogo żyć.
Bałem się powrotu do domu, gdzie czekała narzeczona. Wiedziałem, że mnie kocha, ale przez wszystkie krzywdy, które jej wyrządziłem i tak długą rozłąkę, bałem się tego, że może chcieć odejść. Bałem się tego jak dalej będzie wyglądało nasze życie skoro tak nadszarpnąłem jej zaufanie. Bałem się tego czy i jak je odbuduję. Tego czy więcej jej nie zranię. Tego czy i kiedy będę mógł wreszcie zapewnić jej życie na jakie zasługuje. Nie w ubóstwie jak myślałem wcześniej, ale w miłości i z poczuciem bezpieczeństwa.
Bałem się brata i rodziców. Rodziny, która o mojej chorobie dowiedziała się, gdy byłem już w ośrodku. Tego czy będę umiał im spojrzeć w oczy i tego czy oni będą tego chcieli. Czyli tak jak wcześniej, bałem się odpowiedzialności. W ośrodku zrozumiałem jednak, że jeśli mam dalej żyć to po pierwsze już nie gram, po drugie biorę swoje życie na klatę. Takim jakie jest…
Witam po dość długim czasie nie pisania, ale śledząc lekturę bloga. Ten wpis jest inny, łagodniejszy, to tak jakby wpisy zmieniały się wraz z Panem. Myślę, że strach jest nieodzowny przy różnego rodzaju ważnych decyzjach dla każdego człowieka. Dziwne byłoby to gdyby go nie było. Uważam, że mimo wiedzy jaką Pan zdobył i jaką przekazali terapeuci strach mobilizował Pana do pracy nad sobą, do przyjęcia życia takim jakie jest. Słyszy się, że hazardziści to puści emocjonalnie ludzie tak jak ich portfele, a Pan z taką miłością i szacunkiem piszę o swoich bliskich – to imponujące i godne pozazdroszczenia. Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział pańskiego życia. Pobyt w ośrodku okazał się nie być łatwy, a co było po … . Pozdrawiam
Dziękuję za miłe słowa. Pozdrawiam również!