Długo zastanawiałem się nad napisaniem tego tekstu. Odkąd w mojej głowie zrodził się na niego pomysł nie miałem wątpliwości, że temat jest ciekawy. Bałem się natomiast Twojej reakcji. Bałem się tego, że pomyślisz coś w stylu: „nie dość, że spierdolił sobie (i nie tylko) życie przez hazard, to jeszcze TO”. Przez co najmniej 10 lat żyłem w taki sposób, byś tak nie myślał. Byś myślał, że jestem zajebisty. Życie te niemal mnie zabiło. Sprawiło, że wpadłem w tarapaty, że zraniłem tych, na których najbardziej mi zależy. Już nie chcę tak żyć. Dlatego postanowiłem napisać ten tekst.
Gdy poszedłem do szkoły miałem problemy z tym, by odnaleźć się wśród rówieśników. Większość moich kolegów trenowało piłkę nożną, ewentualnie ping-ponga czy karate. Ja także lubiłem sport, zwłaszcza piłkę, ale trenowałem… taniec towarzyski. Wówczas taniec nie był tak popularny jak dziś, więc niektórzy patrzyli na mnie trochę jak na dziwaka. W dodatku żelowałem włosy, co sprawiało że znaleźli się tacy, którzy mnie z tego powodu wyzywali. A ja to wszystko bardzo brałem do siebie. Bolało mnie to.
Trochę lepiej było w gimnazjum. Trochę. Zmieniłem klub taneczny, co wiązało się z tym, że kilka razy w tygodniu dojeżdżałem na treningi po 70 km w jedną stronę. Lubiłem to, wszystko było ok, ale cierpiały na tym moje relacje z rówieśnikami. Gdy moi koledzy biegali po podwórku za piłką, ja tańczyłem, więc też gdzieś tych kontaktów brakowało. Znacznie lepiej układały się moje relacje z koleżankami. Taniec dodał mi baaardzo dużo pewności siebie w kontaktach z płcią przeciwną, co pozwalało… budować relacje 😉 W trzeciej klasie gimnazjum związałem z piękną dziewczyną. Nie pamiętam ile to trwało, ale pamiętam, że byłem zakochany. Tuż przed zakończeniem roku, gdy szukałem jej po szkolnych korytarzach, spotkałem jej przyjaciółkę. Powiedziała bym jej nie szukał, bo ona była ze mną tylko dlatego, że założyła się o piwo.
Wraz z końcem gimnazjum skończyłem z tańcem. Wpłynęły na to inne wydarzenia, ale dziś nie o tym. Efektem było natomiast to, że do szkoły średniej poszedłem do innego miasta i zamieszkałem w internacie. Zaczynałem więc nowy etap życia, bez tańca, w mieście w których nikogo nie znałem i nikt nie znał mnie. Postanowiłem to wykorzystać. Jeszcze przed wyjazdem założyłem sobie, że nowa szkoła to nowy ja. Chciałem nie tylko wyjść z cienia, ale i olśnić wszystkich. Chciałem mieć mnóstwo ziomków i znaleźć nową miłość. Tym razem prawdziwą. Moim celem było to, by zaistnieć w środowisku. Za wszelką cenę.
Fryzurka na żel tym razem była mile widziana. Do tego eleganckie ciuchy, odpowiednie buty, trochę perfum i czułem się gotowy do podbijania świata i okolic. Proces aklimatyzacji był szybki i łatwy. Dzięki temu, że mieszkałem w internacie momentalnie znalazłem kolegów. W tym starszych, więc czułem się bezpiecznie. Krótko po zmianie otoczenia „odkryłem” zakłady bukmacherskie. O ich istnieniu wiedziałem już wcześniej, ale „dawny ja” wiedział też, że to hazard i że jest to niebezpieczne. „Nowy ja” jednak szybko o tym zapomniał i jeszcze szybciej się uzależnił. Wygrane, które przydarzały mi się w pierwszej fazie mojego uzależnienia sprawiły, że do reszty pojebało mi się w główce.
Długo nie chciałem mówić rodzicom, że gram, dlatego za wygrane nie kupowałem sobie nic konkretnego. Zaraz pojawiłyby się pytania skąd mam pieniądze… A więc wszystko szło na wydatki bieżące, czyli melanże i kolejne kupony. Nie chcę rozwijać tego tematu, bo pisałem o tym tutaj. Podsumowując ten wątek – bawiłem się. Nie miałem przecież jeszcze 18 lat, a już miałem nadmiar gotówki, bo wygrane właśnie jako „nadmiar” traktowałem. Była kasa – był fejm. Miałem wrażenie, że wszystkim imponuję. Czułem się panem życia i śmierci.
Potem pojawiły się przegrane. Były coraz większe, jak problemy, które im towarzyszyły. Ale robiłem wszystko, by to ukryć. Nawet, gdy dopadły mnie długi, konsekwentnie zgrywałem bogacza. I tak do końca liceum. Bez względu na wszystko. „Jestem graczem” – powtarzałem sobie.
Od początku studiów pracowałem w zawodzie. I to w firmie będącą uznaną marką na rynku. Potem w drugiej, pod pewnym względem najlepszą w Polsce. I następnie w trzeciej, zdaniem niektórych jeszcze bardziej atrakcyjnej niż poprzednia. Powodów, by się chełpić miałem zatem jeszcze więcej. I robiłem to. Tworzyłem swój pomnik. On rósł i rósł. Miał jednak pewną wadę. Miał słabą podwalinę. Wystarczyło, by ktoś mnie skrytykował, nawet dyskretnie i łagodnie… I pomnik się walił. A wraz z nim rozsypywałem się ja.
Gdy pracowałem we wspomnianych firmach byłem aktywnym użytkownikiem Twittera. Pisałem dużo i często. Nawet, gdy nie pisałem to ciągle czytałem to, co piszą inni. I zawsze komuś czegoś zazdrościłem. Jednemu ilości obserwujących, drugiemu polubień, trzeciemu tego kto mu odpisuje. Zazdrość budziła nienawiść, chęć rywalizacji zmuszała do pracy. Nawet, gdy nie pracowałem to o niej myślałem. Nie umiałem odpoczywać. Niszczyło mnie to od środka. Byłem wycieńczony. I ten ból. Momentami czułem się jakby po twarzy spływała mi krew zamiast łez. Wszystko to jednak przykrywała żelazna maska z przyklejonym uśmiechem. „Pracuje tu i tu. Znam tego i tego. Ten i ten to moje ziomki. Robię to co kocham i jeszcze mi płacą. Jest zajebiście. Serio. Jestem graczem”.
Instagram – moje narzędzie do leczenia kompleksów. Przez lata wrzucałem tam zdjęcia związane z pracą, by wszyscy moi dawni i obecni znajomi wiedzieli, że odniosłem sukces. Dodawanie fotek mi nie wystarczało. Regularnie sprawdzałem ilość polubień oraz to kto je polubił. Podobnie było z Facebookiem. Pomijam fakt, że do dziś mam tam blisko 1000 znajomych, a prawie z nikim nie utrzymuję kontaktu. Na palcach jednej ręki mogę policzyć osoby, które przesłały mi życzenia na święta. Ja nie wysłałem nikomu. Z wieloma moimi „znajomymi” z FB nie mam kontaktu od lat. Z niektórymi nie wymieniłem nawet pół zdania odkąd dołączyli do grona znajomych. Liczyło się, że jest ich dużo. Że zobaczą moje zdjęcia i będą wiedzieli jak to u mnie jest zajebiście. Nawet, gdy tak nie było. A że przez ostatnie 10 lat byłem w czynnym uzależnieniu od hazardu grając w zakłady bukmacherskie, delikatnie mówiąc, rzadko było zajebiście.
Życie pod publiczkę w połączeniu z hazardem i wszystkimi problemami, które mu towarzyszyły było cholernie męczące. Ta ciągła ucieczka od rzeczywistości. Ukrywanie tego, że gram. Te wciskanie ludziom kitu o swojej zajebistości i szczęściu… Na „insta” wpadały fotki, zbierały lajki, a ja miałem myśli samobójcze. Któregoś dnia było tak, że rano dodałem zdjęcie, w ciągu dnia przegrałem kasę, a wieczorem poszedłem na most. Nie skoczyłem. Całe życie byłem tchórzem.
Na oczy przejrzałem dopiero na przełomie 2016 i 2017 roku. Podczas pobytu w zamkniętym ośrodku leczenia uzależnień. Znalazłem się tam sam, z dala od najbliższych. Już bez pięknych ciuszków, bez ostatnich pieniędzy, bez pracy, bez udawania. „Król” był nagi. Tak naprawdę od dawna był nagi i nie był to żaden król, a zwykły śmieć. Paradoks polegał na tym, że dopiero w ośrodku to do mnie dotarło.
W ośrodku dotarło do mnie coś jeszcze. Tam wszyscy znali o mnie prawdę. Tą najprawdziwszą, tą którą przez lata tak strzegłem. Mimo to znalazły się tam osoby, które mnie polubiły. Mnie. Bez tych super ciuchów, bez kasy, bez zajebistej pracy i towarzyszącym ich znajomości. Polubiły mnie mimo tego wszystkiego, z wszystkimi moimi wadami. Wtedy zrozumiałem jaką krzywdę robiłem sobie przez ostatnie lata. Zrozumiałem, że nie liczy się to co mam, lecz to kogo mam i jaki jestem. Jaki jestem naprawdę. A mimo tego, że hazard zabrał mi tak wiele, nie zabrał tego co najcenniejsze: wspaniałej rodziny, kochanej narzeczonej i kilku osób, które mimo wszystkich moich grzechów wciąż dobrze mi życzą.
Obecnie wrzucam jeszcze czasami zdjęcia na Instagram, ale już nie nie zwracam uwagi na to, ile mam polubień i kto je daje. Zrozumiałem bowiem, że od kilku wirtualnych polubień cenniejsza jest choćby jedna osoba, która lubi mnie w rzeczywistości. Lubi mnie takiego jaki jestem naprawdę. Bez maski, bez lśniącej zbroi, bez skarbów. Taka osoba to jest prawdziwy skarb.
Jeden z lepszych tekstow jakie przeczytalam kiedykolwiek. Ma pan niebywaly dar pisania, a prawda zawarta w tym watku, w tym blogu i w wywiadzie to szczere zloto. Sama nie jestem uzalezniona ale cale zycie ocieram sie o ludzi ktorzy sa. Ale ja nie o tym. Bardzo przemowil do mnie tytul tego watku. Pycha i zycie pod publiczke to problem uniwersalny a w Polsce to wrecz epidemia. To przypadlosc ktora skloca rodziny, rujnuje przyjaznie i uniemozliwia zdrowe relacje miedzy ludzmi. To sztuczny twor, ktory odmawia czlowiekowi jego czlowieczenstwa, domaga sie samych sukcesow, nie pozwala przyznac sie do porazek ani bycia soba. Domniemany sukces tez nie ma sluzyc nam, dawac radosc i poprawiac jakosc zycia nas i bliskich, ma natomiast wzbudzac podziw u innych, a jeszcze lepiej – ma innych draznic, kluc w oczy i uswiadomic im ze sa gorsi. Taka mentalnosc przewaza wsrod nas i to nie od dzis. Kiedys nazywano to propaganda sukcesu. Obecnie sa to konta na fejsie, insta i twiterze i setki „przyjaciol” ktorych sie nie widzi i nie slyszy. W sumie jest pan szczesciarzem, ze w tak mlodym wieku pojal pan prawde. Ja sie dawno uwolnilam od tego szalensrwa. Nie szukam poklasku u innych, moje sukcesy czy porazki sa moje i autentyczne, sukces daje mi prywatna radosc a jednoczesnie wiem jak ciezko na niego sie pracuje. Cieszy mnie gdy innym tez sie wiedzie, bo w zdrowym spoleczenstwie zyje sie lepiej wszystkim, mnie tez. Niestety czlowiek nie jest wyspa, zyje wsrod innych i nie zawsze moze wybierac z kim obcuje.