Młodzieżowy reprezentant Polski, mistrz Polski 2010 z Lechem Poznań, były piłkarz m.in. Chemika Police, Pogoni Szczecin, Floty Świnoujście, Skry Częstochowa i Chrobrego Głogów. Mateusz Szałek (ur. 1991 r.), bo o nim mowa, przez uzależnienie od hazardu przegrał pieniądze, piłkarskie marzenia i rodzinę. W 2020 roku trafił jednak do ośrodka leczenia uzależnień i rozpoczął nowe życie, bez hazardu. Później zwrócił się po wsparcie do mnie. Mateusz zgodził się wówczas bym udostępnił w mediach społecznościowych wiadomość od niego, ku przestrodze dla innych. Teraz, na łamach postawnasiebie.org, postanowił szerzej podzielić się swoją historią.

fot. lechpoznan.pl

Szymon Bartnicki: W listopadzie, w wiadomości, którą mi wysłałeś napisałeś: „Będąc młodym chłopakiem byłem na „topie”. Świetnie zapowiadająca się kariera, najpiękniejsza dziewczyna klepanie po plecach wszystkich dookoła, wydawało się ze złapałem pana Boga za nogi”. Historia z pozoru jak wiele innych w polskiej piłce. Jej dalszy ciąg już niekoniecznie, ponieważ dziś masz 29 lat, nie grasz już profesjonalnie w piłkę i to nie z powodu kontuzji, która to zwykle kończy przedwcześnie piłkarskie przygody…
Mateusz Szałek: W moim przypadku zakończył ją tylko i wyłącznie hazard. Będąc młodym chłopakiem na boisku wszystko układało się zgodnie z planem. I to na tyle dobrze, by przykryć wszystko inne, co działo się wokół mnie.

Zaczęło się w Lechu Poznań. Mieszkałem w internacie we Wronkach, gdzie w tamtym czasie obstawianie zakładów bukmacherskich było na porządku dziennym. Grali w zasadzie wszyscy. Każdy lubił obstawiać i kręcił się wokół tego. Prawie każdy, bo tylko nieliczni w tym nie uczestniczyli. Była to jednak forma zabawy, gdyż nie przypominam sobie, by ktoś już wtedy się w tym zatracał.

Pamiętasz jakie stawki towarzyszyły tej zabawie?
Mieliśmy niewielkie stypendium, więc wszystko rozbijało się o sumy w okolicach kilkuset złotych. Dla przeciętnego nastolatka może były to i duże pieniądze, ale dla nas, dzięki stypendium, była to po prostu forma rozrywki. Każdy te 400-500 zł mógł weekendowo na grę przeznaczyć.

Przegrane musiały się jednak przydarzać. Nie odbijało się to na twojej codzienności?
Jeżeli chodzi o wartości materialne to niespecjalnie, bo wszystko mieliśmy zapewnione. Niczego nam nie brakowało. Gorzej z tym, co działo się w mojej głowie. Gdy przegrałem trochę więcej, ciężko było wstać do szkoły i normalnie funkcjonować. Nie chodziło o kwoty, a o rywalizację. Internat, 30 chłopaków, ktoś chciał się wywyższyć, ja chciałem być lepszy… Nie udawało się raz, drugi i to wpływało na moją psychikę.

Co było dalej?
Gdy skończyłem 18 lat, wylądowałem w kasynie. Raz, drugi, trzeci… Na początku celem tego było oderwanie się od codzienności. Była to pewnego rodzaju odskocznia. Chodziłem tam głównie z rówieśnikami, choć zdarzały się wyjątki, gdy ligowcy, których by się o to nie podejrzewało, też trafiali w takie miejsca.

Mój dobry przyjaciel lubił jeździć po kasynach. Braliśmy 100-200 zł i zakładaliśmy, że czy wygramy czy przegramy, spędzimy miło czas. Początkowo się udawało, ale z czasem on zaczął zauważać, że ja chce grać dalej i zaczynam kombinować. Dla niego była to rozrywka. Dla mnie ta gra bardzo szybko przestała nią być. Jednocześnie na boisku było wszystko dobrze. Nikt nawet się przypuszczał, że może dziać się coś złego, a ta bomba cały czas we mnie rosła.

Kiedy ta bomba wybuchła?
Gdy zostałem zawodnikiem Pogoni Szczecin. Dostałem pieniądze za podpisanie kontraktu, które w całości przegrałem jeszcze tego samego dnia. A właściwie nocy. Następnego dnia z moją byłą partnerką mieliśmy kupić samochód. Rano zwróciłem się po pomoc do jej ojca. Zasłaniając się sprawami papierkowymi powiedziałem, że nie dostałem jeszcze przelewu, a ona bardzo się już na ten samochód nakręciła. Oczywiście wszystko w tajemnicy przed nią. Trening miałem o 10:30. Do jej ojca zadzwoniłem w drodze na stadion, a on po treningu czekał już na mnie z kasą. Wróciłem do domu, zjedliśmy coś i później zgodnie z planem pojechaliśmy po auto.

Łatwo poszło.
Powiedziałem, że nie chcę robić przykrości jego córce i zadeklarowałem, że rozliczymy się za 2-3 tygodnie, gdy klub wykona przelew. On chciał pomóc, miał w głowie dobro córki, a w dodatku o nic nie pytał. Dla mnie było to doskonała sytuacja.

Dotrzymałeś słowa ze spłatą?
Nie i wtedy zaczęły się problemy. Międzyczasie przegrałem kolejne pieniądze. Chciałem się szybko odegrać, ale znów przegrałem. Trwało to wszystko miesiąc. W końcu jej ojciec zorientował się, że coś jest nie tak. Ja unikałem z nim kontaktu, dlatego zwrócił się do Natalii. Wróciłem z treningu, ona płakała. Wiedziałem, że ona wie, więc przyznałem się do wszystkiego. Stwierdziłem, że jest problem i poprosiłem o pomoc. Była w szoku, ale postanowiła mnie wesprzeć. Powiedziała, że zostanie ze mną, ale na innych zasadach niż dotychczas. Miałem nie mieć dostępu do pieniędzy i zgodziłem się na to. Początkowo jakoś to się układało, ale bardzo krótko. Grając w klubie, gdzie każdy dobrze zarabia, nie ma problemu, by od kogoś coś pożyczyć. I tak nie miałem dostępu do własnych pieniędzy, ale miałem do cudzych.

Kumpli z szatni udawało ci się spłacać na czas?
Na zasadzie załatania dziury. Coś się wygrało, to coś się spłaciło. Potem znów się pożyczyło i tak w kółko. Jakoś to funkcjonowało, choć tak naprawdę była to równia pochyła. Przez kolejne 3 lata mniejsze lub większe wpadki przydarzały się notorycznie. W końcu mojej partnerce opadły ręce. Mieliśmy się rozstać i gdy wydawało się, że to już tylko kwestia czasu, okazało się, że Natala jest w ciąży.

Dostałeś kolejną szansę?
Tak. Chciałem, żebyśmy byli razem. Powiedziałem, że się zmienię. Wierzyłem, że mogę stać się odpowiedzialny i wszystko naprawić. Myślałem, że podołam zadaniu. Byłem jednak na takiej fali, że nic nie było w stanie mnie zatrzymać.

Trwało to kilka miesięcy, ale tak naprawdę było to lanie wody. Na treningu robiłem robotę, ale jeszcze większą robotę robiłem tonąc w tym bagnie. Robiłem wszystko, by zdobyć pieniądze na granie i jakoś to tuszować. Córka urodziła się 6 marca. Wszystko pierdolnęło dosłownie miesiąc później.

Co się stało?
Byłem zawodnikiem Floty Świnoujście. Graliśmy u siebie z Arką Gdynia. Później była kolacja rodzinna. Wszyscy z drużyny plus partnerki. Posiedzieliśmy tam do 22. i wróciliśmy do domu. Na początku chciałem z nią porozmawiać, ale patrząc na nią i na małą, uznałem że nie jestem w stanie dostarczać im kolejnych rozrywek. Wyszedłem z domu pod przykrywką spaceru z psem. W rzeczywistości wziąłem auto i pojechałem do kasyna. Przegrałem wszystko, czego konsekwencją była próba samobójcza.

Napisem jej SMS z listem pożegnalnym. Wyjechałem kawałek za miasto i chciałem podciąć sobie żyły. Dokonałem okaleczenia. Na drugi dzień koledzy znaleźli mnie nieprzytomnego w aucie. Spałem, bo byłem pijany. Lekarz powiedziałem później, że nie było zagrożenia życia. Nie chciałem tego zrobić. Bardziej była to bezsilność, forma przeraźliwego wołania o pomoc.

Otrzymałeś ją?
Do Floty byłem wypożyczony z Pogoni. Po tamtym zdarzeniu o wszystkim dowiedział się szczeciński klub, który wyciągnął do mnie pomocną dłoń. Dostałem psychologa. Miałem terapię raz na tydzień, ale to już nie było to. Problem w tym, że wszystkie te moje numery sprawiły, że ja już nie czułem się sobą. Córka rosła, miałem pewne zobowiązania, ale nie umiałem sobie tego poukładać. W mojej partnerce też coś pękło. Chwilę później, w wakacje, oznajmiła mi, że odchodzi, bo po prostu martwi się o naszą córkę. Powiedziała, że gdy byliśmy sami to robiła co mogła, by mi pomóc, ale teraz jest dziecko. I odeszła. Chciała wyjechać do Szwecji, do matki, więc potrzebowała mojej zgody jako ojca. Ja nie chciałem jej robić problemów, bo i tak dostarczyłem ich już sporo. Zdawałem sobie sprawę, że zawaliłem i chociaż w tym jednym momencie chciałem zachować się jak trzeba. Dla mnie był to jednak gwóźdź do trumny.

Nie zatrzymałeś się?
Mimo, że sięgnąłem dna. Już wcześniej było grubo, ale wtedy był jakiś dopływ gotówki i jakoś to wszystko funkcjonowało. Później nadeszły takie momenty, że człowiek nie jadł nic przez dwa dni, a musiał iść na trening.

Byłeś wtedy w Skrze Częstochowa?
Tak. Mieszkałem sto metrów od kasyna i nie miałem już żadnych hamulców. Nie było co jeść, nie było do kogo się odezwać. Dni spędzałem na siedzeniu w pokoju i patrzeniu się w ścianę. Kiedyś trening i mecz były czymś, co sprawiało frajdę. W tamtym okresie nic już mnie nie cieszyło i nie wiedziałem czego się złapać.

Klub wiedział o tym, co się dzieje?
Myślę, że tak. W Skrze był prezes znany na całą Częstochowę, a ja bywałem w kasynie codziennie. Wieści szybko się rozeszły, czego efektem było to, że w wakacje mi podziękowali.

A piłkarsko się jeszcze broniłeś?
Myślę, że tak, bo po pół roku takiego katowania się wylądowałem w 1. lidze, w Chrobrym Głogów. Nie był tam głupi trener, bo zespół prowadził wówczas Ireneusz Mamrot. Pamiętam jak zaprosił mnie na testy. Powiedział: „Fizycznie to jest masakra. Gdzie ty chłopie byłeś? Ale ja w tobie coś widzę”. I mi zaufał. Mi było już wszystko jedno.

Mimo to zagrałeś w 11 meczach, z czego w 5. od początku.
I to mnie boli, bo gdzie nie byłem, nie spotkałem się z opinią trenera, który (pomijając pozaboiskowe wyczyny) by powiedział, że coś było nie tak. Niestety, żyłem po swojemu, a o efektach rozmawiamy.

Po Chrobrym była Szwecja. Wyjazd za rodziną?
Tak, ale też ucieczka przed życiem w Polsce. Miałem wszystkiego dosyć. Wiedziałem, że bez względu na to w jakim będę klubie i kto będzie moim trenerem, nic z tego nie będzie. W tamtym czasie miałem jeszcze wybór. Miałem jechać do Rakowa Częstochowa, który prowadził wówczas Jerzy Brzęczek. Trener zadzwonił do mnie, umówiliśmy się, że w poniedziałek pojawię się w klubie. Nie pojawiłem się, nie dałem znać, a w weekend pojechałem do Szwecji.

To było świadome zakończenie piłkarskiej przygody?
Tak. Zdawałem sobie sprawę, że rzucam ręcznik i że z marzeń piłkarskich nic już nie będzie. Miałem jednak nadzieję, że odnajdę dla siebie coś nowego.

Porzuciłeś marzenia o piłce, by powalczyć o odzyskanie rodziny?
Tak, miałem to w głowie, ale też wiedziałem jak daleka jest do tego droga. Odkąd Natala wyjechała rozmawialiśmy bardzo rzadko. Jedynie od jej mamy wiedziałem, co u niej.

Wyjeżdżając do Szwecji znów byłeś bliżej.
Pół roku było super. Nowe miejsce, nowi ludzie, nowa rzeczywistość. Te 5-6 miesięcy byłem w stanie nie grać. Z czasem poznałem tych ludzi, polubili mnie, na boisku też było ok. W efekcie znów poczułem się pewnie i zanim się obejrzałem, wszystko wróciło. Zaskoczyło i poszło.

Ale to w Niemczech nastąpiła kulminacja?
Tak. Brat widząc co dzieje się z moim życiem powiedział: „Przyjedź, spróbujemy. Może we dwójkę będzie raźniej”. I tak znalazłem się w Niemczech. To był dramat dla niego… Momentem, w którym to pierdolnęło był wieczór, gdy przegrałem swoją wypłatę, po czym wziąłem kartę brata i przegrałem jego wypłatę. To był maj ubiegłego roku. Miałem dość. Wszystkiego! Nie potrafiłem już kłamać. Wziąłem brata na rozmowę i powiedziałem co się wydarzyło. Były łzy, ale nie było zaskoczenia. Powiedział, że zdawał sobie sprawę, bo widział w jaki sposób na co dzień funkcjonowałem. Brat miał w Niemczech fajną pracę, a mimo to postanowił zrezygnować z niej i wrócić do Polski. Przeze mnie. Mówił mi wprawdzie, że już wcześniej to planował, ale ja wiem, że tak naprawdę to ja byłem powodem jego decyzji. Miał poukładane życie, a ja przyjechałem i przez pół roku rozpierdoliłem to wszystko. Wtedy podjąłem decyzję o leczeniu.

Przejrzałeś na oczy.
Tak, choć w zasadzie od 10 lat byłem świadomy tego, co się dzieje. W tamtym momencie chyba po prostu dojrzałem do tego, aby coś z tym wreszcie zrobić. Powiedziałem, że muszę się leczyć, że chcę się leczyć, bo to wszystko zmierza do katastrofy. Udałem się na terapię i od tamtej pory jest rozbrat z hazardem. Ciężko jest to poukładać. Dopiero teraz, po tych 10. latach, poznaję co to życie.

Sytuacja z bratem, osiągnięcie kolejnego dna, sprawiła że wreszcie przestałeś tonąć.
W przeszłości czyniłem wiele zła, ale okraść brata? Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło. Wtedy pierwszy raz naprawdę poczułem, że trzeba coś z tym zrobić. W przeszłości miałem próby leczenia, za każdym razem jednak podejmowałem je dla kogoś, żeby to jakoś wyglądało, lecz ja sam nie czułem tego kompletnie. Po akcji z bratem wiedziałem, że jest to nieuniknione i tego chcę.

Gdy ja udzielam podobne wywiady często jestem pytany o to, ile pieniędzy przegrałem. Nie będę cię o to pytał, bo wiem, że obaj mamy znacznie cenniejsze straty niż kasa.
Rzeczywiście, pieniądze to najmniejsza strata. Moje uzależnienie od hazardu spowodowało rozpad rodzinny. Moja partnerka robiła wszystko, co mogła by mi pomóc, ale ja miałem swoją wizję i swój świat. Mamy córkę, która jest celem mojego życia. Gdyby nie ona, nie miałbym kompletnie żadnej motywacji. Za chwilę skończy 8 lat…

Ile z tych 8 lat przegrałeś?
7… Jak nie 8. Taka prawda, co ja ci mogę powiedzieć. W święta czy urodziny zawsze starałem się do niej pojechać. Byłem wtedy przy niej, ale tak naprawdę byłem nieobecny.

Jak często widzisz córkę?
Raz na pół roku. W wakacje i w święta. A jeśli uda się coś „pomiędzy” to jest fajnie.

Córka jest młoda, ale chyba…
Już rozumie. Ostatnio powiedziała do mnie: „Tata, ty byłeś w Szwecji i co się stało, że musiałeś wyjechać? Tak fajnie było…”. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Sara miała niecały roczek, a już mnie przy niej nie było. Dorastała bez własnego ojca w domu i jest przyzwyczajona do tego, że ona żyje tam, a tata pracuje tu. Szczegółów oczywiście nie zna, ale w przyszłości z nią o tym porozmawiam. Choć jest przyzwyczajona, to nie zmienia faktu, że nie jest to normalne. Czasu, który straciłem, momentów jak dorastała nikt mi nie odda. Jest to bardzo ciężkie do przetrawienia.

Partnerka ułożyła sobie życie z kimś innym?
Z tego co wiem, w tej chwili jest sama. Ale to są jej sprawy prywatne, których nie chce poruszać.

Widzisz choć iskierkę nadziei na to, żebyście mieli do siebie wrócić?
Za dużo się wydarzyło. Chciałbym, ale chyba nie ma takiej możliwości.

Praca, którą wykonałeś (pobyt w ośrodku, twoja przemiana i trzeźwe życie, bez gry), przyniosła efekt w postaci poprawy waszych relacji?
Myślę, że tak. Oczywiście mam na myśli tu tylko i wyłącznie kwestie związane z nasza córką. Wierzę, że widzi po mnie, że stałem się bardziej odpowiedzialny. Jest inaczej niż było. Wiem, że nie naprawię swoich błędów. Staram się jednak być dla nich wsparciem, a nie utrapieniem jak dotychczas.

Mówisz o rodzinie, co jest dla mnie zrozumiałe. A czy zdarza się jeszcze myśleć o piłce i o tym „co by było gdyby”?
Tak, oczywiście. Byłem ambitnym człowiekiem. Od małego trenowałem, piłka szybko stała się moim życiem. A to, że hazard wszystko to zniszczył… Nie potrafię teraz siąść i powiedzieć „pokopałem tu i tam, trudno, nie udało się”. To siedzi w głowie, bo wiem, że mogło być inaczej. Nie da się tego wyrzucić do kosza. To boli. Bardzo boli.

No właśnie, bo choć nie zdążyłeś stać się piłkarzem z pierwszych stron gazet, to z takimi trenowałeś i grałeś. Już na początku swojej piłkarskiej przygody zdobyłeś mistrzostwo Polski z Lechem Poznań. Wystąpiłeś wprawdzie tylko w jednym meczu, w samej końcówce, ale podejrzewam, że i tak było to niezapomniane przeżycie. Zwłaszcza, że wszedłeś na boisko za Roberta Lewandowskiego, co dziś musi budzić szczególne emocje.
Ktoś może się śmiać, bo ekstraklasa, bo ogony… Dla mnie było to spełnienie marzeń. To był ostatni mecz rundy. Dostałem sygnał od trenera Jacka Zielińskiego, że najprawdopodobniej wejdę. Miałem ciarki, nie mogłem spać. Trudno to opisać. Naprawdę, to było coś fantastycznego. Gdyby to wtedy poszło w stronę, w jaką miało pójść…

Poza tą zmianą masz jakieś szczególne wspomnienia z szatni związane z „Lewym”?
Ten chłop był zaprogramowany na sukces. Jednocześnie był normalny, zawsze było można z nim pogadać. Miał wtedy kontrakt z adidasem i kilka razy dostałem od niego buty.

Do pierwszego zespołu Lecha wchodziłeś razem z Mateuszem Możdżeniem i Marcinem Kamińskiem.
Był też Kamil Drygas i Bartosz Bereszyński. Wszyscy gdzieś tam zaistnieli.

A ty?
Nigdy nie czułem się gorszy. Nie jest jednak tak, że mam jakąś zadrę. Życzę chłopakom jak najlepiej. Być może mógłbym dziś grać na podobnym poziomie, a być może zwyczajnie zabrakłoby umiejętności lub szczęścia. Wiem jednak, że sam jestem sobie winien.

Słyszę po twoim głosie, że jesteś smutny…
Bo trudno mi o tym wszystkim mówić. Straty związane z rodziną, ze sportem… Zaprzepaściłem swoje marzenia.

Rozumiem to. Chciałem powiedzieć, że mimo tego iż teraz jesteś smutny, to zmiany jakie wprowadziłeś do swojego życia od pobytu w ośrodku dają ci chyba trochę radości na co dzień?
Zdecydowanie! Zacząłem cieszyć się z małych rzeczy. Przede wszystkim zacząłem doceniać to co mam. Mam wspaniałą córkę, a więc mam dla kogo żyć. Jestem zdrowy, mogę pracować. Piłkarzem już wprawdzie nie będę, ale są inne drogi. Wciąż jest wiele do zrobienia, lecz po wyjściu z ośrodka wreszcie z optymizmem patrzę w przyszłość. Wierzę, że dam radę.

Kiedyś w jednym z wywiadów powiedziałeś, że twoim marzeniem jest gra w reprezentacji Polski. O czym dziś marzy Mateusz Szałek?
Marzę o tym, aby moja córka była zdrowa i żeby kiedyś powiedziała, że jest ze mnie dumna.

Wiem, ze swoich win nie odkupię. W tym miejscu chciałbym podziękować tym, którzy zostali mimo ciężkich momentów. Najbliższym, braciom, mamie mojej córki Natalii, która wytrzymała bardzo wiele, próbując wyciągnąć mnie z tego bagna. Nie jestem w stanie przeprosić każdego z osobna za wyrządzone krzywdy, to niemożliwe. Chcę natomiast żyć w zgodzie z samym sobą, nie w świecie kłamstw. Być oparciem dla bliskich. Być szczęśliwym. Jeśli choć jedna osoba – początkujący piłkarz, mąż , ojciec, syn, ktokolwiek wyciągnie coś z tej rozmowy dla siebie, może zahamuje to wpadnięciem w nałóg- będzie to dla mnie zbawienne i taki tak naprawdę jest cel naszej rozmowy. Z tego tytułu dziękuje również Tobie Szymon, wykonujesz kawał świetnej roboty! Można w ten sposób pomoc naprawdę wielu osobom.

Rozmawiał Szymon Bartnicki

Zobacz także:
Wykłady profilaktyczne dla klubów piłkarskich 2021
Wesprzyj „Postaw na siebie” w Patronite

 

Udostępnij lub wyślij:

One thought on “Z boiska na odwyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *