Przyjazd do zamkniętego ośrodka leczenia uzależnień to ogromny cios. Z jednej strony wiedziałem, że wobec mojej sytuacji to jedyne rozsądne wyście. Z drugiej, świadomość tego gdzie jestem oraz dlaczego tu jestem, powodowały że łzy same napływały do oczu. Do pobytu w takim ośrodku nie da się przygotować. Znajomy hazardzista, który był w podobnym i skierował mnie na leczenie wiele mi opowiadał o tym, czego mogę się spodziewać. Szybko okazało się jednak, iż by to zrozumieć – trzeba to przeżyć.
Przyjechałem do ośrodka we wtorek. Mimo wielu obaw przed wyjazdem i tuż po dotarciu na miejsce, nie było tak źle. Pisałem o tym tutaj. W głowie i w sercu ściskało mnie z wyrzutów sumienia i gigantycznego poczucia winy. Wiedziałem natomiast, że pobyt tu to moja ostatnia szansa. Przegrałem bardzo dużo. Mnóstwo kasy, pracę, kontakt z wieloma ludźmi. Najbliższa rodzina i partnerka na szczęście zostały ze mną. Wciąż miałem przy sobie to, co było w moim życiu najważniejsze, dlatego zamierzałem ową szansę wykorzystać.
Pierwsze terapie nie były łatwe. Był strach, ogromny smutek, lęk i niepokój. Pojawiała się też złość, a wielki smutek początkowo prawie wcale mnie nie opuszczał. Mimo to starałem się odnaleźć w nowej sytuacji. Pomocni w tym okazali się inni pacjenci. Spodziewałem się, że będą totalnymi patolami. Żulami zebranymi ze wszystkich dworców w Polsce. Grubo się pomyliłem, bo okazali się normalnymi ludźmi. Często bardzo fajnymi, ale tak jak ja, po przejściach. To głównie dzięki nim przetrwałem pierwsze dni w ośrodku. Skutecznie wybijali mi bowiem z głowy pomysły o ucieczce z ośrodka, sprowadzali na ziemię, gdy mówiłem, że wszystko pierdolę i się zabije. Jestem im za to bardzo wdzięczny.
Zbliżał się czas pierwszego mojego weekendu w ośrodku. – Weekendy są najgorsze – mówili. Mieli rację. Nie ma zajęć, jest dużo wolnego czasu, czasu na przemyślenia. Gdy jesteś na Mazurach zimą i mieszkasz w środku lasu, w zamkniętym ośrodku leczenia uzależnień, trudno o optymizm. Weekendy były więc okresem, w którym łapało się największe doły. W pierwszą sobotę moim największym problemem było to, by powstrzymać płacz. Walczyłem z nim przez cały dzień, uległem wieczorem. Nienawidziłem siebie.
Weekend to jedyny czas, w którym mogliśmy opuszczać ośrodek. I choć przez cały tydzień się o tym marzyło, w rzeczywistości nie miało to nic wspólnego ze spełnieniem marzeń. Przede wszystkim dlatego, że zawsze musieliśmy do niego wracać, ale paradoksalnie nie to było najgorsze. W sobotę chodziliśmy do sklepu. Całą epiką, pod opieką terapeutów. Fajnie było wyjść na zewnątrz. Przejście przez bramę powodowało, że na mordzie pojawiał się uśmiech, ale szybo znikał. Mieszkaliśmy na wsi, gdzie wszyscy się znają. Oznaczało to, że gdy przez nią szliśmy, wszyscy wiedzieli kim jesteśmy.
– Mamo, patrz! Żulę idą! – wykrzyczał pod naszym adresem jakiś małolat. Wszyscy wybuchli śmiechem, ja nie. W sklepie patrzyli na nas jak na złodziei. Dało się to przeżyć. Dla mnie gorszy był widok spacerując rodzin. Przypominał mi okres dzieciństwa. Powodował, że łzy podchodziły do oczu, a tęsknota za najbliższymi osiągała apogeum.
W niedzielę chodziliśmy do kościoła. Było tam więcej rodzin, więc i tęsknota i smutek były większe. W dodatku te spojrzenia. Dzieci, ale też staruszkowie – wszyscy śmiali się na nasz widok, niektórzy coś szeptali. I tak za każdym razem. Każde nasze wejście wzbudzało ogromne zainteresowanie. Ktoś z pacjentów porównał nas do celebrytów. Faktycznie, same gwiazdy. Szkoda tylko, że tak wielu z nas gaśnie w taki sposób…
Hmm, tak na prawdę temat ukazany tutaj niczym nie odbiega w swej wyjątkowości od innych miejsc, gdzie człowiek pojawi się pierwszy raz. To normalne, że będzie towarzyszył stres, niepewność. Zastanawia mnie jednak czy znalazł Pan jakieś zajęcie sobie na czas weekendów skoro są tak „najgorsze”? W końcu czasu było sporo, weekendów także przez 8 tygodni.